Nigdy wielkim fanem Toronto Raptors nie byłem. Ostatnia wizyta za oceanem niejako wymusiła na mnie przyjrzenie się z bliska młodej, kanadyjskiej organizacji, w końcu moja praca polega przede wszystkim na poszerzaniu horyzontów. Czas też o tyle bardzo dobry, że miejscowi mierzyli się akurat w odstępie kilku dni z pretendentami do finału. To naprawdę dobry moment, by ciekawie podsumować przeszłość, racjonalnie ocenić teraźniejszość i spokojnie, bez niepotrzebnych naciągań pobawić się w ocenę szans Toronto Raptors podczas najbliższych play-offów.
PRZESZŁOŚĆ
Profesjonalna koszykówka zawitała nad jezioro Ontario już w 1946 roku. Jest to fakt o tyle znamienny, że 1 listopada Toronto Huskies rozegrali pierwszy mecz w historii ligi, goszcząc u siebie New York Knickerbockers. Ówczesna arena, Maple Leaf Garden’s, zgromadziła aż 7090 osób.
Wziąwszy pod uwagę, że wtedy hokej w Kanadzie bił basket na głowę (obecnie też nadal przeważa, ale już nie w takim stopniu), wynik doprawdy znakomity. Huskies przetrwali zaledwie jeden sezon, po czym nastąpił okres posuchy. Sporadycznie mecze rozgrywali tam Buffalo Braves, bo mieli znad Niagary zaledwie kilkadziesiąt kilometrów do pokonania (16 spotkań w latach 1971-1976). Oficjalna propozycja NBA z 1976 roku – 6,15 mln dolarów za dołączenie do elitarnego grona – okazała się wtedy również zbyt duża. W roku 1982 15 tysięcy Kanadyjczyków oglądało Juliusa Ervinga i Mosesa Malone’a, dwie przyszłe gwiazdy 76ers, pojedynkujące się z Cleveland Cavaliers. Pojedyncze próby przebicia szklanego sufitu odbywały się jeszcze w latach 80., ale przełom nastąpił dopiero w 1993. Jerry Colangelo, były właściciel Phoenix Suns, spotkał się z przedstawicielami Professional Basketball Franchise Inc. (PBF), gdzie pierwsze skrzypce grał biznesmen z Toronto, John Bitove Jr. O przyznaniu licencji zadecydowała bardzo dobra komunikacja oraz usytuowanie, praktycznie w samym centrum miasta. Należało tylko wyłożyć astronomiczną sumę 125 milionów dolarów. Tym razem jednak nie zaprzepaszczono szansy. Zanim Toronto miało pierwsze dwa sezony rozegrać w hali SkyDome (obecnie Rogers Centre), by potem przenieść się na nowy parkiet, w 1994 roku kanadyjska telewizja oznajmiła, że spośród kilkunastu propozycji postawiono ostatecznie na ksywkę „Raptors” (odrzucono między innymi: Grizzlies, Bobcats, Dragons, T-Rex, Tarrantulas czy Terriers).
Każdy zespół uczestniczący w rozszerzeniu ligi musi się liczyć z przejściowymi problemami, które albo pokona, albo nie. W tym przypadku już w 1998 roku dokonano, jak się miało później okazać, bardzo dobrego ruchu. Wymieniono Antawna Jamisona (ich 4-ty pick) za Vince’a Cartera z Golden State Warriors (5-ty pick) plus pieniądze. Taki talent w drużynie absolutnie anonimowej, z niepewną przyszłością, właściwie na peryferiach, rozgrzał serca kanadyjskiej większości, prawie natychmiast tworząc „Vinsanity” (gra słów: Vince i insanity – obłęd, szaleństwo). Umiejętności Vince’a Cartera oraz romantyzm kibiców połączyły się w piękną, intensywną, ale również burzliwą miłość. VC został najlepszym rookasem, później wielokrotnie widzieliśmy go w All-Star, był też na olimpiadzie, jednak z punktu widzenia torontończyków jego największą zasługą, a jak się zaraz okaże również przekleństwem, było wprowadzenie Raptors do play-offów. 20 maja 2001 roku – ta data z pewnością u wielu fanów Toronto wywołuje dreszcz. Wtedy rozegrano siódmy, decydujący mecz z Philadelphią, przegrany przez Raptorsów 87-88. Carter mimo 20 punktów zagrał na słabej skuteczności, pudłując rzut na wagę zwycięstwa. Nie za to jednak wieszano na nim psy. Tego samego dnia, tylko wcześniej, poleciał, by uczestniczyć w odebraniu dyplomu ze swojej uczelni w North Carolina. Nie spodobało się to wielu jego kolegom, również kibice byli wściekli, obarczając Vince’a za lekceważenie sytuacji. Pamiętajmy, chodziło o finał konferencji…
Było to niecały rok po tym, jak odszedł Tracy McGrady, wielki kumpel Vince’a Cartera. Chłopaki znakomicie się rozumieli, byli praktycznie nierozłączni. Melodramat z jego przeniesieniem się na Florydę niczego nie zmienia. Toronto od początku miało nosa/szczęście do dobrych nazwisk, bo przecież za takiego trzeba również uznać Damona Stoudemire’a, który dopiero w 1998 roku przeniósł się na zachodnie wybrzeże do Portland Trail Blazers. Niemniej jednak trzeba przyznać, że Raptors potrafili uciekać spod noża. Nawet wtedy, gdy odejście Vince’a Cartera stało się faktem (przez pożegnanie się z Glenem Grunwaldem, najlepszym GM’em w krótkiej historii Raptors), to zaraz na horyzoncie pojawił się ktoś taki, jak Chris Bosh. Era CB4 zbiegła się trochę z nieszczęśliwym czasem marnych trenerów, kurs w dobrą stronę zapoczątkował tak naprawdę dopiero… Bryan Colangelo, syn Jerry’ego. Toronto uczyło się na własnych błędach, za cel wybierając szeroki, solidny skład. Każdy biznesmen wie, a takim człowiekiem był właśnie nowy GM Raptorsów, że aby stworzyć markę mogącą konkurować z najlepszymi, potrzebne są lata wytrwałej pracy. Zarządzanie zespołem NBA wymaga dokładnie tego samego. Nie da się stworzyć silnej drużyny na przestrzeni kilku lat, zwłaszcza, gdy zaczynasz od początku.
W pierwszym swoim roku Colangelo do spółki z nowym trenerem, Samem Mitchellem, wybrali w drafcie Andreę Bargnaniego, dorzucili Jorgę Carbajosa, Anthony’ego Parkera (2 razy MVP Euroligi), T.J. Forda oraz Rasho Nesterovicia. Tak, pierwsze przebłyski zaczynały świadczyć o budowaniu drużyny z prawdziwego zdarzenia. Owszem, stawiamy na gwiazdy, ale nie zapominamy również o szerokiej perspektywie. Na parkiecie nie gra 2 gości, tylko zwykle 10. Jeśli chcesz mieć zyski, musisz mieć solidny biznesplan. Odważne ruchy poza zwycięstwem w dywizji, przyniosły również play-offy, co ostatnim razem miało miejsce przecież w 2002 roku. Na te osiągnięcia zapracował zespół: gdy jednemu nie szło, wskakiwał drugi. Chris Bosh robił swoje, ale to właśnie całokształt spowodował, że zdecydował się wtedy na przedłużenie kontraktu.
Masai Ujiri został dyrektorem globalnego skautingu w Raptorsach już w 2006 roku, widząc na własne oczy, jak Bryan Colangelo otrzymuje tytuł GM’a roku, by w 2008 roku zostać jego asystentem, a 31 maja 2013 roku przejąć od niego pałeczkę (w międzyczasie mając przerwę na Denver Nuggets). Został zatrudniony, bo poza obiecującymi początkami, przez następnych pięć lat nie udało się Colangelo osiągnąć play-offów. Z Masaiem Tim Leiweke zresztą wiązał jeszcze większe nadzieje: „Mieliśmy szczęście, że Masai do nas dołączył. Udowodnił swój talent, wierzymy w stworzenie przez niego w zespole zwycięskiej atmosfery, by w końcu dać nam wreszcie tytuł”. Masai nie rzucił się do przebudowywania zespołu od stóp do głów, w końcu w swoich szeregach miał naprawdę dobrego trenera, Dwane’a Caseya, DeMar DeRozan od samego początku był utożsamiany z tytanem pracy, natomiast krnąbrny i nieco ofochany Kyle Lowry przejawiał wręcz chorobliwą ambicję do dowodzenia. Masai był zbyt inteligentny, żeby natychmiast pozbywać się spuścizny Colangelo, ale jednocześnie musiał sprostać oczekiwaniom fanów, które pokrywały się z tankowaniem w sezonie 2013/14, by mieć szansę na pozyskanie lokalnej gwiazdy z Ontario, Andrew Wigginsa. Taki ruch trochę zblokowałby możliwości Ujiriemu, poza tym tankowanie nie było zbyt mądrym pomysłem. Postawił na ryzykowne zakontraktowanie Rudy’ego Gaya, by w przyszłości dać sobie większe możliwości. Co prawda to wymagało rozwiązania kwestii z DeRozanem, ale przynajmniej uzyskał wiele za Andreę Bargnaniego i w niedalekiej przyszłości, tak samo dużo za Rudy’ego Gaya. W Toronto postawiono na duet Lowry-DeRozan, którzy od tej pory mieli przejąć średnio 17 rzutów na mecz Gaya. Do nich dołączył Steve Novak, Marcus Camby, Quentin Richardson, Greiviz Vasquez, Chuck Hayes, John Salmons, Patrick Patterson, poza tym zyskał od Knicks pierwszorundowy pick z 2016 roku i drugorundowe picki z 2014 oraz 2017 roku. Masai Ujiri w wielkim skrócie „sprzedaje drożej”.
TERAŹNIEJSZOŚĆ
Patrząc na dzisiejszych Raptors, trzeba przyznać, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Na Toronto ciąży klątwa play-offów, wiele się zarzuca DeMarowi DeRozanowi i Kyle’owi Lowry’emu, że to gracze sezonowi, niepotrafiący radzić sobie z presją. Natomiast często pomija się fakt, że drużyna Caseya regularnie łapie doświadczenie, które przy mądrze prowadzonej polityce klubu – a taka właśnie jest – będzie w przyszłości punktować. Jeśli przypatrzeć się dokładnie, to szeroka ławka, momentami całkowicie anonimowych grajków, potrafi zrobić potworną różnicę w drugim garniturze. Mam tutaj na myśli Freda VanVleeta, Jakoba Poeltla, Pascala Siakama, Normana Powella czy choćby CJ Milesa. Wszyscy ci gracze niejednokrotnie wyróżniali się w meczach albo wręcz decydowali o jego losach.
Dwane Casey przygotowuje zespół podobnie jak Steve Kerr, czy Gregg Popovich – po wypadnięciu jednego ogniwa gra nie może się załamać. To było zresztą doskonale widać w pojedynku przeciwko Cavaliers i Warriors, gdzie brak Lowry’ego wcale nie zrobił aż tak dużej różnicy, chociaż wielu przewidywało dokładnie na odwrót. W Toronto wiedzą, że pośpiech nie służy, a krótka ławka prędzej czy później odbija się czkawką. Nie dublują też graczy o podobnych umiejętnościach. OG Anunoby może nie błyszczy w akcjach ofensywnych, za to potrafi skutecznie w obronie dokuczyć największym.
PRZYSZŁOŚĆ
Za kadencji Ujiriego Raptors z każdym miesiącem wyglądają coraz dojrzalej. Od 2014 roku występują regularnie w play-offach, w tym czasie zdobywając trzy razy mistrzostwo dywizji (2014, 2015, 2016). Największe postępy zalicza w tym sezonie DeRozan. Już nie widać maniakalnie granych postów, przestawia się – skutecznie – również na rzuty za trzy. W tym sezonie pobił już również swoją życiówkę (45 punktów), aplikując przeciwko Philly aż 6 trójek.
Do szczęścia jeszcze brakuje, nikt nie oczekuje, by w tym roku Dinozaury osiągnęły finał konferencji. Raptors są jednak od tego celu zdecydowanie bliżej, niż choćby Washington Wizards, którzy buńczucznie o tym zapowiadali jeszcze w okresie przygotowawczym. Z drugiej strony, gdyby hipotetycznie do tego doszło, czy ktoś aż tak bardzo by się zdziwił? Dinozaurom nie grozi wyginięcie. Wręcz przeciwnie, mają przed sobą całkiem obiecującą przyszłość.