Pewnie wiele z osób zainteresowanych koszykówką ominie ten artykuł, błędnie oceniając tytuł. Innych być może zainteresuje kolejny wywód „die hard LeBron fana”. Dla wyjaśnienia – jedno, ani drugie nie ma tutaj miejsca. Przeglądając różne grupy o tematyce koszykówki, zarówno te krajowe jak i zagraniczne, zauważyłem pewną prawidłowość. Dla jednych okaże się ona oczywistością, dla innych ciekawym odkryciem.
Zacznijmy od początku. W czerwcu minie 25 lat od kiedy interesuję się koszykówką i „śledzę” NBA. Chociaż o życiu wiedziałem wtedy tyle, że tata wraca z pracy o 17, a mama o 19 i niespecjalnie potrafiłem pokazać na zegarze, kiedy to nastąpi, czułem, że zostaniemy razem na dłużej. Celowo użyłem cudzysłowu, gdyż w dniu pierwszego oglądanego spotkania miałem 3 lata i kilka miesięcy. Te kolory! Muzyka! Niezapomniane intro na wejście Byków! Powiew dorosłości dla wyrostka, siedzącego przed ekranem.
– Tato, oni mają chyba z 10 metrów wzrostu?
– Tak – odpowiadał zapewne lekko znudzony ciągłym tłumaczeniem dziecku co, jak i dlaczego.
To było to! Zauważyłem, że urodzeni w latach 80. oraz 90. idealizują tamte czasy, niejako nie dopuszczając do siebie myśli, że coś może być lepszego. Dlaczego? Jak to w życiu bywa, wydarzeniom z przeszłości nadajemy nadzwyczajne znaczenie i rangę, choć z czasem sami przed sobą niechętnie przyznajmy, że nie były tak fantastyczne, dostrzegając zupełnie inne aspekty niż „ za bajtla”.
Abstrahując od statystyk, tytułów, osiągnięć jednego i drugiego doceniam obu. Niesamowity wpływ na grę, którą kocham miłością bezgraniczną, choć patrząc na swoje umiejętności nieco tragikomiczną. Oddziaływanie na kulturę oraz rzeszę ludzi, przez których życie uległo całkowitej zmianie, wraz z gwizdkiem rozpoczynającym pierwsze, oglądane przez nas spotkanie.
Jest jednak jedna rzecz, w której LeBron bije na głowę Jordana. Zaraz po otrzymaniu statuetki z rąk Billa Russella LeBron wypowiedział słowa: „Hate me now”. Chwilę później podłapał cały zespół Heat i skandował z nim. Jakby wykrakał… James dostał to, co chciał. Świat, w jakim przyszło Nam żyć daje niesamowite możliwości kreowania rzeczywistości taką, jaką chcielibyśmy wokół siebie mieć. Jedni wykorzystują to do szczytnych celów, drudzy, by dowartościować siebie, często anonimowo dyskredytując przy tym innych. To zjawisko, którego nie doświadczył nigdy Jordan, a jest codziennością LeBrona. Pod każdym postem o jego niesamowitej na przestrzeni 15 sezonów gry, pojawia się kilka komentarzy, w których wylewa się wiadro pomyj.
Czy komuś dodaje animuszu takie zachowanie? Być może. Być może we własnych oczach przybywa intelektu, internetowych mięśni, w szczególności, kiedy we własnym, prawdziwym życiu nie osiągnęliśmy zbyt wiele. Czy to pochwalam? Nie muszę chyba odpowiadać. Czy próbuję zmienić? Użyję czasu przeszłego, gdyż trud nadaremny. Mass media dają taką możliwość, trudno więc winić tych, którzy z tego korzystają. Wracając jednak do głównych postaci tego artykułu, przytoczyć powinienem fragment rozmowy z amerykańskim, nieco starszym ode mnie znajomym. Na moje pytanie, czy w latach 90 tak samo nienawidził Jordana, jak teraz LeBrona odparł:
„Bro, if you’d only know”
Chwilę później wytłumaczył, że gdyby wtedy istniał Internet jaki znamy dzisiaj, każdego dnia bluzgałby na MJ’a za to, że jest najlepszy, że kładzie innych umiejętnościami, a przy tym wygrywa. Uwielbiał każdy niecelny rzut i przegrany mecz. Pamięta czasy odpadania w 1 rundzie play-offów i te wspomina najlepiej. Czy próbuję na siłę ustawić w czymkolwiek samozwańczego Króla ponad hazardzistą, uzależnionym od wygrywania? Bynajmniej. Obu stawiam w jednym szeregu razem z Magikiem, bez względu na to, kto ile ma pierścieni, bo to świadczyłoby o wyższości Billa Russella czy Roberta Horrego nad wyżej wymienionymi. Gdyby Jordanowi przyszło grać w obecnych czasach, to rzucałby 50 pkt każdego wieczora. To popularna hipoteza rodem z facebooka. W kontrze czytamy, że LeBron notowałby 20-20-20 na koniec sezonu w latach 70. Jedno, ani drugie nie będzie mieć miejsca. I dobrze. Każdy z nich w inny sposób buduje swoją legendę, porusza tłumy, inspiruje. Takie wpisy traktuję z przymrużeniem oka, czytając z uśmiechem na twarzy. Prawdziwy fan doceni każdego, kto poświęca swoje życie, zdrowie dla tej pięknej dyscypliny. Nawet jeśli w imię wielkich pieniędzy. Czy to powód do nienawiści? Absolutnie nie. Prywatne sympatie oczywiście zawsze będą miały swoje miejsce, tyle że warto wyważać słowa i często spojrzeć z innej strony.
Nie było mi dane obcować z całą karierą MJ’a, co nadrabiam obecnie, jak tylko pozwala mi na to czas. Ostatnich 15 lat na parkietach NBA to czas Jamesa. Nigdy nie ukrywałem, że jestem jego fanem, chociaż nie raz byłem zawiedziony pewnymi decyzjami… If you know what I mean. W marcu zeszłego roku byłem na pierwszym meczu za wielką wodą. Spędziłem 14h w samolocie, żeby zobaczyć występ LBJ’a przeciwko Clippers. Tego dnia nie zagrał, całe 48 minut siedząc na ławce. I wiecie co? To był najlepszy dzień mojego życia, bo spełniło się jedne z moich marzeń i na własne oczy zobaczyłem to, co wielu z nas ogląda przed telewizorem, zarywając kolejne nocki.
Because in the end of the day we are all witnesses of something incredible!
Artykuł dla Mr Buzzera został napisany gościnnie przez Marka Ganczaruka.