29 maja 1984 roku, Brooklyn Nowy Jork. W Red Hook na świat przychodzi Carmelo Iriarte Anthony, trzecie dziecko Afroamerykanki Mary i Portorykańczyka Carmelo Iriarte. Zanim brooklyńskie ulice otworzą przed nim podwoje ciemności, śmierć pojawia się z całkiem niespodziewanej strony. Gdy ma zaledwie dwa lata na raka wątroby umiera mu ojciec. Wychowanie spada na barki matki, która zarabia na życie sprzątając. W międzyczasie w chłopcu rodzi się miłość do koszykówki. Wschodnia Konferencja przeżywa swój prime time. Gracze pokroju Erika Murdoca, Malika Sealy’ego, Alonzo Mourninga, Terry’ego Dehere’a, czy Donyella Marshalla, ale może przede wszystkim związanego z Nowym Jorkiem, Patricka Ewinga, sprawiają, że myśli Anthony’ego kręcą się wokół okrągłej, pomarańczowej gumy.
Do Baltimore przeprowadza się w 1992 roku. Zamieszkuje blisko miejsca z fatalną renomę, zwanego przez miejscowych „Apteką”. Dilerka, brudne drugi na każdym rogu, strzelaniny, wszystko, z czego słynie przestępcze Baltimore jest na wyciągnięcie dłoni, które nabierze jeszcze większego rozgłosu po sukcesie serialu The Wire. Kenny Minor, jeden z przyjaciół Carmelo z tamtego czasu, powiedział: „Widzieliśmy narkotyki, byliśmy świadkami morderstw oraz wszystkiego, co jest najgorszą częścią tego miasta. To są te rzeczy, które uczą cię wytrzymałości oraz pozwalają skupić się na swoich celach”.
Matka na szczęście nie pozwala chłopcu zboczyć na złą drogę, trzyma go krótko i zapisuje go pod koniec 1998 roku do Towson Catholic High School, gdzie Carmelo spędza najbliższe trzy lata. Ma jeszcze jeden wabik – jeśli chłopak wpadnie w kłopoty, nie pozwoli mu więcej zbliżyć się do koszykarskiego boiska.
Nie wpada. Miłość do koszykówki okazuje się być ponad wszystkim, chociaż początki są trudne.
Carmelo był średniego wzrostu oraz budowy, nawet jak na jego oryginalną pozycję rozgrywającego, i pomimo ciężkiej pracy nie znajduje uznania w oczach katolickiej drużyny. 45-minutowy dojazd do szkoły wydaje się być bezsensowny. Wszystko zmienia się dzięki… Matce Naturze. Latem 1999 roku rośnie kilkanaście centymetrów, przez co nagle staje się jednym z topowych graczy. Jako drugoroczniak prowadzi Towson Catholic do trzeciego miejsca z rekordem 26-3. Statystyki w sezonie regularnym oraz turnieju posezonowym wyglądają imponująco – 23,1 pkt; 10,2 zb; 3,7 ast. Szybko zostaje okrzyknięty przez The Baltimore Sun graczem roku. To samo wyróżnienie dostaje od Baltimore Catholic League.
Popularność, naprawdę niezłe perspektywy oraz świadomość swojej wartości uderzyły trochę młodemu Anthony’emu do głowy. Wiele w tym zasługi kolegów, którzy przekonywali go, że jest przyszłą gwiazdą NBA. Przestał chodzić na lekcje, ignorował szkołę, przez co kilkukrotnie został zawieszony. Mary zaczęła się martwić; cienki lód trzeszczał pod stopami jej syna.
Matczyny instynkt słusznie przewidywał kłopoty. Pomimo renomy oraz znakomitych statystyk, Carmelo ledwie został odnotowany w notesach skautów. Był zbyt szczupły, brakowało mu siły. Nie był w żaden sposób gotowy fizycznie na NBA. Jeśli naprawdę marzył o grze na najwyższym poziomie, dorośnięcie do koszykówki na poziomie college’u wydawało się do tego najlepszym miejscem. Carmelo chce łączyć się z Syracuse. Odpowiadał mu trener Jim Boeheim, od zawsze był fanem Pomarańczowych. Niestety jego oceny poniżej „C” uniemożliwiają mu to. Zmienia środowisko. Wybór pada na szkołę baptystów w Wirginii, w rejonie wiejskim Mouth of Wilson, gdzie znajduje się Oak Hill Academy dowodzona przez Steve’a Smitha. Szkoła szczyciła się znakomitą reputacją – aż 14 Wojowników skończyło w NBA, włączając w to Roda Stricklanda, Jerry’ego Stackhouse’a czy Rona Mercera.
Zanim jednak do tego dojdzie błyszczy w turnieju Adidas Big Time w Las Vegas, gdzie zdobywa średnio dla AAU Baltimore 25,2 punktu na mecz. Dopiero tutaj zostaje dostrzeżony jego prawdziwy potencjał z przeznaczeniem do gry w NBA. Wraz z Amar’e Stoudemire’em zostaje zaproszony na przyszłą loterię picków. Jeszcze tego samego lata gra w Kolorado dla USA Basketball Youth Development, gdzie pomaga drużynie ze Wschodu zdobyć srebrny medal, notując 24 punkty na mecz na 66% skuteczności. Jedynym, który jest w stanie mu dorównać jest LeBron James. Ich ścieżki się krzyżują. Powstaje zalążek długoletniej przyjaźni.
Ciężka praca owocowała. Sezon 00/01 spędzony dla Oak Hill okazał się przepustką do równie znakomitego sezonu dla Syracuse University. W każdym przypadku Carmelo Anthony błyszczał, zbierał nagrody, był zapraszany do Jordan Brand Classic, gdzie zdobył 27 punktów. W 2003 roku przyczynił się do zdobycia pierwszego tytułu NCAA dla Pomarańczowych. Liderował zespołowi w punktach, zbiórkach, minutach spędzonych na boisku, trafionych rzutach, próbach z linii rzutów wolnych. W Final Four przeciwko University of Texas rzucił 33 punkty, najwięcej w historii jako pierwszoroczniak. Za swoje występy odebrał nagrodę Most Outstanding Player.
To już w zupełności wystarczyło, by sięgnąć szczytu. NBA stała przed nim otworem.
Denver Nuggets
Został wybrany przez Denver Nuggets z numerem trzecim draftu, tuż za pierwszym LeBronem Jamesem i drugim Darko Miliciciem. Samorodki potrzebowały wstrząsu po fatalnym sezonie. Ledwie 84,2 punktu na mecz (drugi najgorszy wynik w lidze) i 17-65. Od razu wskoczył do podstawowego składu, za kompanów mając Andre Millera, Marcusa Camby’ego i Nene Hilario. Ten sezon można nazwać „normalną sinusoidą”. Carmelo miał lepsze i gorsze występy, jednak więcej tych lepszych, mocno przyczyniając się do zdecydowanej poprawy wyników Samorodków, którzy odnotowali 43 zwycięstwa przy 39 porażkach. Jeszcze ważniejsze, że drużyna wróciła do play-offów, gdzie w pierwszej rundzie miała przegrać z Minnesotą Timberwolves (1-4). Anthony przeplótł znakomity zwycięski występ we własnej hali (20 pkt – 10 zb) z mocno przeciętnym (1-16 FG%).
Bzdelika i Anthony’ego łączyła jedna bardzo ważna cecha – nienawidzili przegrywać. Obaj natychmiast przystąpili w przerwie letniej do wzmocnienia potencjału ofensywnego, w dużej mierze stojąc za późniejszym zatrudnieniem gwiazdy New Jersey Nets, Kenyona Martina. Wielu ekspertów sytuowało Denver wśród najlepszych z Konferencji Wschodniej, ale rozczarowujący start 13-15 poskutkował zwolnieniem Bzdelika i zatrudnieniem Michaela Coopera z Los Angeles Lakers. Ten wcale nie skończył lepiej i po rekordzie 4-10 został odesłany z kwitkiem. Anthony w tym czasie gra słabo, treningi odbywa na stojąco. Dopiero pojawienie się Karla Malone’a diametralnie zmienia sytuację. Carmelo uwielbia z go. Malone spędza z nim mnóstwo czasu, daje wiele wskazówek. Talent Anthony’ego eksploduje, notując powyżej 20 punktów. Reszta zespołu ma podobne odczucia do zmiany na ławce trenerskiej. Andre Miller wygląda jakby miał kilka lat mniej, Camby zostaje strażnikiem w pomalowanym w defensywie. Na plus Vandeweghe oraz Martin i Denver Nuggets kończą sezon 49-33. Karl Malone może być zadowolony z wyników swojej pracy.
Traf chciał, że Denver trafiają w play-offach na Spurs, na znakomitych Spurs, którzy doprowadzają Carmelo Anthony’ego do szału. Pomimo ciężkiej pracy oraz znakomitego etosu, czasami wielki talent Samorodków miał problem z zapanowaniem nad własnymi emocjami, co dobitnie pokazał niesportowym faulem w trzecim meczu na Manu Ginobili, za co przyszło mu zapłacić 7,5 tysiąca dolarów. Na tym etapie największą bolączką Carmelo był brak konsekwencji, a także skuteczność w rzutach za trzy. Praca ze specjalistą od trójek, Chipem Engellandem (pomógł m.in. Grantowi Hillowi oraz Steve’owi Kerrowi), okazała się strzałem w dziesiątkę. Miejmy jednak gdzieś z tyłu głowy, że nie mówimy o chłopaku z wieloletnim doświadczeniem w NBA, ale o 19-letnim młodzieńcu, który mankamenty psychiczno-fizyczne wciąż chciał nadrabiać ciężką pracą!
Sezony 05/06 i 06/07 bardzo dobrze pokazują poczyniony progres, jednocześnie dobitnie potwierdzając słabości trawiące Melo. Denver w pierwszym omawianym przypadku wygrywają swoją dywizję, a 5 na 44 meczów wyszarpują dzięki buzzer-beaterom Carmelo Anthony’ego, zdobywającego wtedy średnio 26,5 punktu na mecz, ale znowu są za słabi na play-offy, ulegając tym razem Clippersom. Rok później znowu początki są obiecujące: sześć razy pod rząd w listopadzie przekroczył barierę 30 punktów, w grudniu również popisał się sześć razy. W marcu został graczem miesiąca… I wtedy przychodzi pamiętny mecz Nuggets z Knicksami. Denver mają zwycięstwo w kieszeni, prowadzą 19 punktami, do zakończenia 1:17. JR Smith zostaje sfaulowany przy layupie, dochodzi do krótkiego spięcia. Powstaje kotłowanina. W niej Carmelo wymierza prostego w Mardy’ego Collinsa, po czym ucieka. Bez względu na okoliczności oraz targające emocje, żaden zawodnik przeznaczany na gwiazdę i lidera zespołu nie może sobie pozwolić na takie zachowanie. Za ten wybryk Carmelo zostaje zawieszony przez ligę na 15 spotkań. Tylko kontuzje Yao Minga i Carlosa Boozera sprawiły, że zagrał w meczu All Star, kończąc go z 20 punktami i 9 zbiórkami. Mimo solidnego potknięcia Melo kończy sezon w znakomitym stylu, tuż za Kobe’em Bryantem w zdobyczach punktowych. Chociaż wydawało się, że tym razem na autostradzie nie wyskoczy żadna niespodziewana przeszkoda, chociaż wszystko po pierwszym meczu ze Spurs wskazywało, że tym razem szklany sufit wreszcie zostanie przebity, Duncan i spółka włączyli szósty bieg, wygrali cztery mecze z rzędu i było pozamiatane.
Jeszcze jednej rzeczy nigdy nie można odmówić Anthony’emu: woli walki. W jego głowie nigdy nie rządzi przeszłość, zdaje się nie rozpamiętywać popełnionych błędów tylko skupia się na tym, co może jeszcze zrobić. W sezonie 07/08 gra solidną koszykówkę podsumowaną następującą linijką statystyczną: 25,7 pkt; 7,4 zb; 1,3 przechw., co pozwala na po raz pierwszy od 20 lat, wygranie przez Denver ponad 50 meczów. To wszystko pięknie, ładnie wygląda w przypadku Samorodków na początku, ale gdy przychodzi najważniejszy sprawdzian, zapominają wszystkiego, czego się uczyli. Melo dwoi się i troi, ale znowu, po raz czwarty z rzędu, Denver nie są w stanie przejść pierwszej rundy play-offów. Bilet powrotny do domu wręczają im Los Angeles Lakers.
Ostatnie dwa lata w Denver, potwierdzają ścieżkę wyznaczoną Melo przez los: znowu świetny sezon, mnóstwo nagród i bez względu na skład, czy trenera, wszystko, co mógł osiągnąć to dobry wynik w sezonie zasadniczym, by później odpaść we wczesnej fazie play-offów. To, że chłopak zasługiwał na coś więcej było oczywiste, pytanie, która organizacja dawała mu większe szanse, niż Nuggets. Plotki transferowe wrzucały go to Knicks, Nets i Bulls, sporadycznie do innych klubów. Sprawę dodatkowo komplikował jeszcze wiszący nad głowami lockout. Ostatecznie wyglądało to tak: New York Knicks dostali Carmelo Anthony’ego i Chaunceya Billupsa, natomiast Raymond Felton, Wilson Chandler i Danilo Gallinari powędrowali do Denver Nuggets.
New York Knicks
Tyle, że patrząc z dzisiejszej perspektywy na przygodę Melo z Nowym Jorkiem, wyszła ona jeszcze gorzej, niż w przypadku z Nuggets. I to nawet nie chodzi o to, że Anthony przestał dobrze grać (chociaż można mieć wątpliwości, czy nie podupadła jego motywacja, kiedy zorientował się, że nie dokonał wcale lepszego wyboru), bo Melo wyglądał naprawdę solidnie, jeśli nie bardzo dobrze albo nawet lepiej. Owszem, zaczynał dostawać kontuzji, podobnie jak jego bardzo ważni koledzy w rotacji – Billups i Stoudemire – gdzie na czas jego nieobecności pałeczkę przejął Jeremy Lin, natomiast bardziej wymowny jest notoryczny brak chemii. Zmiany trenera z Mike’a D’Antoniego na Mike’a Woodsona przynosiły jedynie połowiczne i czasowe rezultaty, po jakimś czasie koszmary wracały i zawsze w tym samym momencie, czyli play-offach. Melo mógł zdobywać 30, 40 punktów, zaliczać najlepsze występy w karierze z 61 punktami przeciwko Hornets, mógł notorycznie walczyć z najlepszymi o zawodnika miesiąca, doprowadzać Knicks do 54-28 (2012/13), a i tak koniec końców nic więcej nie udało się osiągnąć poza zameldowaniem w pierwszej rundzie. Potem nawet i to przestało mieć miejsce. W Nowym Jorku zaczęło się źle dziać, odkąd w 2014 roku stery prezydenta organizacji przejął Phil Jackson. Genialny trener okazał się być w oczach wielu równie genialnym partaczem. Knicks już nigdy później nie awansowali do play-offów, ostatnie lata to pasmo udręk i nietrafionych transferów, za wyjątkiem wyboru w drafcie Kristapsa Porzingisa. Można szukać tłumaczeń dla Melo, że miał znakomity kontrakt, że nie odszedł, bo dobrze mu było tam, gdzie jest, natomiast bardziej wiarygodne wydaje się przywiązanie do Nowego Jorku z lat dziecięcych, do miłości do koszykówki, właśnie tam się dla niego rodzącej. Statystyki również nie odnotowują spektakularnego zjazdu Carmelo po przejściu do Knicks – cały czas trzyma mniej więcej podobny poziom, również, jeśli chodzi o liczbę oddanych rzutów oraz trafionych i spudłowanych na 100 posiadań. Nawet operacja kolana z 2015 roku tego nie zmieniła.
Melo jest sentymentalny. W taki właśnie sposób traktuje jedyną pamiątkę po ojcu: „Mój ojciec pisał poezję. Mam książkę pełną wierszy, które napisał. Jest zbyt ciężka, bym ją ze sobą nosił, ale zawsze mam ją pod ręką w biurze i staram się do niej wracać tak często, jak to tylko możliwe”. Jego ojciec ponadto był członkiem portorykańskiej organizacji Young Lords, walczącej na rzecz wyrównania i sprawiedliwości społecznej. Poniekąd właśnie z tego powodu wybudował w Portoryko mnóstwo boisk do koszykówki. Carmelo również słynie z twardego głosu wobec rasizmu, stojąc w jednym szeregu z LeBronem Jamesem, Dwaynem Wadem i Chrisem Paulem.
W obliczu ostatnich doniesień prawie pewnym jest, że Carmelo Anthony w następnym sezonie nie zagra dla New York Knicks. Kierunek rozmów zmienia się tak samo często, jak chorągiewka łopotana na silnym wietrze. Chyba do samego końca nie będzie wiadomo, na jaki zespół postawi 33-latek. Houston? Cleveland? Portland? A może ktoś inny?
Abstrahując od sympatii, warto się zastanowić na sam koniec, czy stawiany Melo zarzut samolubności jest rzeczywiście właściwy. Praktycznie od początku był kreowany na supergwiazdę, pod którą cały zespół miał się dostosować. Z natury rzeczy ci przodujący są zobowiązani podejmować większe ryzyko, zawsze ktoś jest pierwszym strzelcem, więc wyplewienie starych nawyków przychodzi z wielkim trudem. Według mnie, pierwotnym problemem Anthony’ego jest nieumiejętność przystosowywania się do zmian w lidze, czego skutkiem jest tak zwana samolubność. O ile LeBron James potrafi znakomicie adaptować się kosztem zdobyczy punktowych, przejmować rolę dyrygującego, rozdzielającego asysty, to Anthony stosuje rozwiązania często spowalniające grę, lubi wchodzić w post, co przy dzisiejszym tempie jest zabójcze dla płynności koszykówki. Przyszedł do Denver jako wielka nadzieja, od razu wsadzono go w sygnowane buty gwiazdy. Z drugiej strony na obronę Anthony’ego trzeba powiedzieć, że nie ma on atletyzmu LeBrona, ani równie szybkich rąk Chrisa Paula, natomiast dysponuje znakomitym przeglądem pola oraz trafia praktycznie z każdej części boiska i przy dobrym trenerze oraz zwinnych kompanach na PG i SG sam mógłby spokojnie znajdować otwarte pozycje dla strzelców lub wykańczać dobre sytuacje. Nie porównujmy Irvinga, Paula, Lillarda do powoli gasnącego Derricka Rose’a. Druga sprawa, że nie docenia się jego gry defensywnej. Potrafi wysoko wyciągnąć gwiazdę przeciwnej drużyny i mocno jej dokuczyć. Jeśli nie wierzycie, pooglądajcie filmiki na Youtube z obrony Melo na LeBronie w wielu różnych meczach. I trzeci, chyba ostatni powód: Melo nie jest liderem z prawdziwego zdarzenia. Odważę się zaryzykować, że to ten człowiek pokroju Clyde’a Drexlera, który przecież w Portland jest ikoną, ale prawdziwy sukces odniósł dopiero będąc numerem 2, za Hakeemem Olajuwonem. Natomiast Carmelo Anthony zawsze był zmuszony do dyrygowania, chociaż jego charakter, aparycja, umiejętności przywódcze są na przeciętnym poziomie. To raczej indywidualista pogrążony w ciężkiej pracy, skupiający się na polepszaniu własnych umiejętności, a nie na polepszaniu chemii w zespole. Dobrze się stanie, jeśli Anthony przejdzie do organizacji, w której ściągną z niego ciężar, przywiązany mu do szyi od 2004 roku. Dobrze by było wreszcie zobaczyć, jak Melo poradzi sobie w innych warunkach.