Zanim napiszę o tym, co się zdarzyło, zwykle sięgam po najnowsze dane, by z ciekawości sprawdzić, jak się potoczyły losy interesującej mnie osoby. Na stronie si.com wpisuję w wyszukiwarkę „Jack McCallum”. Najnowszy filmik jest z 11 sierpnia 2017 roku. Klikam, a tam, nienagannie wyglądający starszy pan, o wyjątkowo ciepłym i miłym głosie wypowiada się na temat tego, co stanie się z Golden State Warriors, jeśli coś pójdzie nie tak. Cofam się i przeglądam dalej. Wchodzę w drugą pozycję „Jack McCallum’s content for Sports Illustrated”, a tam zaledwie trzy pozycje. Między innymi „SI’s 50 greatest players in NBA history” oraz wynikające z artykułu ogólne przesłanie, że nadszedł czas odświeżenia listy o nowych graczy. LeBron James zajął 5 miejsce, Tim Duncan 10, Kobe Bryant 12, Dwyane Wade 25, Stephen Curry 31, Dirk Nowitzki 37, Kevin Durant 43… Cóż, trudno się dziwić. Wiele miejsc z pierwszej dziesiątki była po prostu przeznaczona dla legendarnego Dream Teamu. Tego samego, który przeszło dwadzieścia pięć lat temu w Barcelonie na IO na nowo zdefiniował koszykówkę i jednocześnie przy okazji katapultował McCalluma na szczyt dziennikarskiej potęgi.
Z metodologicznego oraz dziennikarskiego punktu widzenia mamy do czynienia z majstersztykiem. Wiele pozycji sportowych ocieka banałami, bardzo często niepotrzebnymi i płytkimi dygresjami. Autorzy celują w grupę docelową o przeciętnej inteligencji, jeśli nie niskiej, co wyraźnie widać po słowotwórstwie i stopniu skomplikowania składni. W konsekwencji otrzymujesz zimne ziemniaki, słabą surówkę i kotleta odgrzewanego w mikrofali. Jesteś bardzo głodny, więc wsuwasz, mimo że masz świadomość grożącego ci rozstroju żołądka. Odległość dzieląca Jacka Isenhoura (popełnił parę odgrzewanych kotletów, m.in. „Dennis Rodman: Powinienem być już martwy”) i Jacka McCalluma jest porównywalna z tą między Chrisem Copelandem i Michaelem Jordanem. Przepaść w rzemiośle dziennikarskim widać na każdym kroku.
Kiedy już trzymasz dziennikarskiego rodzynka – to jest nienastawionego na sensację, tanie plotki, ale na możliwie najobiektywniejszą wersję zdarzeń naszpikowaną przeróżnymi ciekawostkami – chłoniesz wszystko niczym wystawiona od dawna na słońcu gąbka. Jesteś świadom, że chociaż czas szału na książkę minął przeszło pięć lat temu, pisząc te słowa nadal dostajesz wypieków i jesteś podniecony. Nie chcę przez to powiedzieć, że podobne emocje musiały towarzyszyć McCollumowi przy obcowaniu z Dream Teamem – porównanie wyjątkowo nieadekwatne – natomiast chęć podzielenia się zebranymi wnioskami mam wrażenie pozostaje ta sama.
Struktura książki zasługuje na najwyższe wyrazy uznania. Sposób chronologicznego uporządkowania tak wielu informacji, często zgromadzonych i zweryfikowanych po wielu latach, niekiedy ze strzępków, czasami na podstawie setek przeprowadzonych wywiadów z różnych środowisk może jeszcze o niczym wybitnym nie świadczy, natomiast trudno przejść obojętnie nad poczynioną selekcją oraz wyważonym głosem rozsądku przebrzmiewającym przez autora. Nie boi się dyskutować z chłodnym Michaelem Jordanem, wiecznie przegranym Clydem Drexlerem, czy celnie ripostującym Larrym Birdem. W kontekście maluczkości jego osoby przy gigantach koszykarskich jest to bardzo istotny aspekt. „Cholera, Jack, zwolnij! Zaraz nas pozabijasz. Tobą nikt się nie będzie przejmował, ale w NBA będą nieźle wkurwieni” – lepszego potwierdzenia powyższej tezy, niż to zasłyszane z ust Barkleya w kontekście ostrej jazdy Jacka McCalluma po jednym z pól golfowych w Monte Carlo już raczej nie przeczytacie.
Na pierwszy rzut oka po prostu masz do czynienia z losami dwunastki gości, którzy zapisali się na łamach historii basketu złotymi zgłoskami, łojąc wszystkich po kolei z gigantyczną przewagą. Z kronikarskiego obowiązku wymienię, że chodzi o Michaela Jordana, Scottie’ego Pippena, Larry’ego Birda, Davida Robinsona, Magica Johnsona, Charlesa Barkleya, Karla Malone’a, Chrisa Mullina, Clyde’a Drexlera, Johna Stocktona, Christiana Laettnera (sami się przekonajcie, co on tam robił) oraz Patricka Ewinga. Przy drugim podejściu dopada cię refleksja kontrująca. W końcu widziałeś nie raz nie dwa reprezentację USA, gromiąca choćby Nigerię podczas IO w Londynie w 2012 roku, a jednak niezasługującą na szczytne miano Dream Teamu. Pytasz siebie samego zatem, co też takiego ten zespół grał, że jest traktowany legendarnie? Właściwie jest to punkt kulminacyjny tej książki, bo że zadacie sobie takie pytanie (warunkiem wnikliwe czytanie) jestem wręcz pewien. Nie będę się silił na mądre słowa. Tę sytuację najlepiej zobrazuje rozmowa Jacka McCalluma z Clydem Drexlerem. Właściwie możecie wszystko inne pominąć, ale TO koniecznie przeczytajcie: „Drexler zazwyczaj trzymał się z dala od porównań z Jordanem, ale raz na jakiś czas, nieoficjalnie zadawał mi pytanie: »A co Michael potrafi takiego, czego ja nie umiem?«. Pierwsza odpowiedź brzmi: nic. Nie było niczego takiego, co potrafił Jordan, a czego nie umiałby Drexler. Druga odpowiedź brzmi: też nic… może poza tym, że Jordan robił to wszystko lepiej”.
McCallum daje tutaj jasne przesłanie, z którym osobiście zgadzam się całkowicie: „Słuchaj, nikt nie broni ci uznać, że reprezentacja skupiona wokół Jamesa, Kobe’ego, Duranta, a może w przyszłości Curry’ego jest tak samo dobra, ale jeśli siedzisz w NBA, masz odrobinę oleju w głowie i wyczucia, to nigdy nie palniesz głupoty podobnej do Clyde’a the Glide’a”. Owszem, to był pierwszy raz, kiedy gracze uniwersyteccy ustąpili miejsca profesjonalistom, również wtedy po raz pierwszy zespół uosabiający amerykański sportowy sen w najczystszej postaci zmaterializował się na Starym Kontynencie, dając próbkę swoich magicznych umiejętności. Tyle, że to są jedynie czynniki dopełniające, reszta zawierała się w perfekcyjnie skomponowanych składnikach chemicznych, rozumnie mieszanych przez Chucka Dale’a. Każdy, ale to absolutnie każdy wiedział, że prym wiedzie Michael Jordan, a to za sprawą nieustępliwego charakteru zwycięzcy, jedynego w swoim rodzaju, niepodrabialnego i diabelnie skutecznego, którego nikt w defensywie lepiej nie dopełniał od Scottiego „Człowieka z Cienia” Pippena. PR-owo, pomimo wirusa HIV, szalał Magic, błysk geniuszu należał do pomęczonego potwornym bólem pleców Larry’ego Birda, boiskowe IQ zostało wręcz wypalone na czole Chrisa Mullina, żywiołowość eksplodowała w osobie Charlesa Barkleya (i tak pyłek przy Robaku), a ostoją spokoju i religijności był David Robertson, przy tych cechach dziwacznie atletyczny, emanujący potworną siłą. John Stocton nieustannie mierzył się z porównaniami do niewybranego, ale lepszego od niego Isiaha Thomasa. Na szczęście akurat trafiło na osobę potrafiącą godnie znieść.
I teraz weźcie Jacka McCalluma, który atmosferę kilkunastu dni z pamiętnego roku 1992 okrasza istotnymi informacjami z życia każdego wybrańca, dodaje takich smaczków, za którymi wyjemy my, spragnieni rzetelnego dziennikarstwa, wypłukiwanego codziennie przez potoki clickbaitowego szlamu. Kiedy już otrzymacie to, co chcecie, McCallum wypowiada swoje sądy, ale robi to w taki sposób, że nawet jeśli się z nim nie zgadasz, najchętniej zaprosiłbyś go do klubu i przedyskutował o tym całą noc.
Poza tym przez tekst przebrzmiewa wielka inteligencja połączona z wyczuciem. Zwłaszcza wtedy, gdy najwięcej ciepłych słów kieruje pod adresem Davida Robinsona, chociaż Jordan wiele razy zarzucał centrowi Spurs, że grał w kosza tylko dlatego, że miał znakomite warunki. Nie znalazłem ani jednego momentu, by McCollum manipulował osądami (absolutne przeciwieństwo Charlesa Barkleya, dla którego spójna wersja zdarzeń nie istnieje). To będzie ostatni raz, kiedy przytoczę dłuższy tekst autora, tym razem z rozdziału 27 „DZIENNIKARZ, KLAUN I CHRZEŚCIJAŃSKI ŻOŁNIERZ”: „Niekoniecznie chciałem być taki jak on, ale zdawałem sobie sprawię, ile poświęcenia wymaga jego postawa, ile wewnętrznej siły i wiary potrzeba, żeby być kimś takim. Większość drużyn i większość relacji sportowych zostaje zbudowana na fundamencie studenckiego humoru, obelg i świńskich dowcipów, a wszystko to podlane jest litrami testosteronu. Ale żeby stać w jednej linii z drużyną, a jednocześnie mieć jaja, żeby raz na jakiś czas stanąć osobno… do tego trzeba było być naprawdę kimś”.
Co do najwspanialszego meczu, którego nikt nie widział. Najwspanialszy był on bez wątpienia dla członków Dream Teamu (może poza Karlem Malonem). Wreszcie, za zamkniętymi drzwiami, z dala od ciekawskich oczu mogli rozegrać swoje prywatne wojenki, włączając w to czystą radość z rywalizacji, jaką stwarza koszykówka. Jack McCallum stwierdził, że większą wartość przejawia audio od video i ja jestem w stanie mu w to uwierzyć. Pod względem wizualnym nic najwspanialszego nie miało tam miejsca, natomiast to, co działo się między zawodnikami, jak nic wcześniej ani później nie nakreśliło tak idealnie ich wielkich osobowości.
McCallum jest wymierającym gatunkiem, dinozaurem czekającym na swój meteoryt i być może właśnie dlatego tak wiele ciepłych słów kieruję pod jego adresem. Świetne książki będą zawsze wychodzić, ale samorodki znajduje się rzadko, za to często się później do nich odwołuje. Tam, gdzie trzeba docenić, Jack docenia, tam, gdzie trzeba wsadzić szpilę, tam Jack wsadza, ale zawsze pozostaje wierny zasadzie, że należy oddzielać „intymne prywatne sprawy” od „codziennych prywatnych spraw”. Ta pierwsza kategoria po prostu nie nadaje się do publikacji pod żadnym pozorem. Nie uraczycie zatem rozwodzenia się nad imprezowymi ekscesami, za to możecie przeczytać, jak alkohol w życiu Charlesa Barkleya był zawsze obecny i często stał za takimi, a nie innymi doświadczeniami, nierzadko naprawdę interesującymi. Dowiecie się też o strzeleckim hobby Malone’a albo jak Clyde nosił się z zamiarem zapytania właściciela Portland po zdobyciu przez niego mistrzostwa, Paula Allena, by zdradził mu, jak zarobić tak dużą ilość pieniędzy.