Kiedy jako 14-latek oglądałem 6 mecz finałów między Bulls a Jazz, w którym „game winner shot” zaliczył Steve Kerr, zawodnik przypominający co drugiego sąsiada w dzielnicy, to pomyślałem, jaki to musi być z niego kozak.
Nie dość, że na co dzień może przybijać piątkę Jordanowi bądź Rodmanowi, to dzięki temu rzutowi będzie mógł się bujać następnego dnia po mieście niczym król wagi ciężkiej. W tamtym momencie wszystko, co związane było z Chicago było dla mnie tak samo ważne, jak coniedzielne kolorowe kanapeczki ze szczypiorkiem, pomidorkiem i ogóreczkiem w gronie rodziców, którzy pozostałych 6 dni w tygodniu harowali zgodnie z hasłem Lecha Wałęsy: „Bierzcie sprawy w swoje ręce”. Logo Bullsów rysowałem na ścianie pod trzepakiem, na ławce szkolnej czy plecaku koleżanki z klasy. Czapeczkę Chicago ubierałem zawsze w soboty, aby nie zniszczyła się za szybko, bo w końcu drugiej mogę już nie dostać. Pamiętam, że wtedy byłem pewien, że w jednym życiu już mogę nie mieć takiego szczęścia, kiedy to jakiś białasek podobny do Kukoca bądź Kerra ponownie zadziwi „Wietrzne Miasto”, miasto, gdzie na co dzień mieszka 3 mln ludzi, a drużynę Bulls ogląda na żywo największa publika w całych Stanach.
I tak minęło ponad 20 lat, podczas których sentyment do Chicago nigdy się nie skończy, a dziś dodatkowo przeżywam małe „deja vu”, ponieważ ponownie jestem świadkiem, kiedy gracz o wyglądzie co drugiego syna mojego sąsiada przejmuje ukochanych Bulls.
Finlandia zawsze kojarzyła mi się z skokami narciarskimi (albo trudnymi słowami), dlatego moja konsternacja była jeszcze większa, kiedy na tegorocznym EuroBaskecie, z którym wiązałem duże nadzieje wobec naszej reprezentacji, w meczu przeciwko naszym zakończonym po dwóch dogrywkach zwycięstwem, pierwszy raz zobaczyłem młodego blondyna Markkanena. Rzucił nam wtedy 27 punktów i zebrał 9 piłek. Kiedy kilka tygodni później zobaczyłem, że ten sam chłopak został wybrany z wysokim 7 numerem w drafcie przez Chicago, pomyślałem, że to spora niespodzianka, ponieważ w moim przekonaniu wciąż było mu daleko do takich jak Smith Jr bądź Josh Jackson, a ten blondyn z twarzą dziecka nie będzie tak silny w świecie dużych, niegrzecznych chłopców, często pięć razy lepiej zbudowanych niż on sam.
Dziś muszę przyznać, żę się bardzo myliłem i naprawdę miło patrzeć, jak kolejny młody Europejczyk odnosi sukcesy w najlepszej lidze świata i do tego w taki wielkim, niełatwym mieście, jak Chicago. Warto przypomnieć tym, którym umknęło, że Lauri jako pierwszy w historii NBA trafił 10 trójek w 3 pierwszych meczach swojej kariery. Przed nim dokonał tego sam Durant, dziś mistrz i MVP tej ligi, który potrzebował jednak na to o jedno spotkanie więcej.
Choć obecnie Bulls są na dnie konferencji wschodniej, to sam Markkanen naprawdę imponuje i to na oczach największej publiki na żywo, ponieważ mimo braku sukcesów, to na Bullsów przychodzi za każdym razem 21 tysięcy kibiców. Fajnie dziś oglądać młodego blondyna na poziomie 15 punktów na mecz, który jednocześnie raduje serduchu tym, że bardzo przypomina mi te czasy, kiedy trójeczki w Bulls zaliczał Steve Kerr, John Paxson bądź Toni Kukoc, a Finlandia coraz mniej kojarzy mi się ze sportami zimowymi. My mamy swojego Gortata, Finowie mają swojego Markkanena. Jednym zdaniem – Europa silna jak nigdy.