Grubasek z Alabamy…

Gracz ten wywodzi się z cudownego draftu z 1984 roku (w tym samym drafcie znaleźli się Jordan, Olajuwon, Stockton…). Konkretnie z numerem piątym został wybrany przez Philadelphię 76-ers.

Od samego początku dał się poznać z niezwykle ciętego języka (ma to do dziś) oraz niewybrednych dowcipów. Zawodnik, który przez całą swoją karierę nie schodził poniżej 50% rzutów z gry. Nieustępliwy w walce o zbiórkę, co mimo wzrostu 1.98 i pozycji na jakiej występował (niski skrzydłowy), przyniosło mu wygraną w klasyfikacji na najlepiej zbierającego w NBA w sezonie 1986/87 (i tu uwaga – jako najniższy zawodnik w historii, który wygrał klasyfikację). Wicemistrz NBA z 1993, MVP sezonu 1993, dwukrotny mistrz olimpijski, 11 krotny uczestnik meczu All Star, MVP meczu All Star w 1991, gracz Hall of Fame NBA, lider „Dream Team” w skuteczności rzutów z gry. Czy już wiecie o kim mowa?

Charles Wade Barkley rodził się w 1963 roku małym miasteczku Leeds w Alabamie. Od samego początku miał kłopoty ze zdrowiem (chorował na anemię). Jedno jest pewne – od dziecka nie unikał dobrego jedzenia. W późniejszym etapie życia stał się miłośnikiem smażonego kurczaka, co dodało mu trochę kilogramów. Stał się „malutkim grubaskiem” (czy pociesznym?…później się okazało, że nie do końca). Jego życie rodzinne również nie było usłane różami. Od samego początku przysparzało mu problemów (nagłe odejście ojca, niespodziewana śmierć ojczyma). Te wydarzenia odcisnęły swoje piętno na psychice zawodnika, co było nierzadko widać na parkietach NBA. Wtedy narodził się jego przydomek „Sir Charles”.

Kariera w szkole średniej również nie przebiegała w blasku fleszy. Łowcy talentów wypatrują perełek, ale Barkely musiał dłużej czekać na swoją kolej. Wszystko zmieniło się na ostatnim roku. Został wypatrzony przez skautów uczelni Auburn i jego „time to shine” w końcu nadszedł. Już wtedy skaut z uczelni Auburn określił go mianem „grubaska co lata w powietrzu”. Czy Barkley się tym przejmował? Wręcz przeciwnie, zawsze pełny wiary w siebie i swoje możliwości stwierdził kiedyś bezpardonowo: „Jestem najprzystojniejszym facetem na świecie i prawdopodobnie mam rację”.

Od samego początku pobytu na uczelni Auburn sprawiał kłopoty wychowawcze (znów daje o sobie znać jego trudny charakter, z którym w późniejszym czasie zetkną się pozostali gracze NBA), ale na meczach na uczelni dawał z siebie zawsze 110% zaangażowania. Kariera na uniwersytecie już na starcie owocowała pozycją lidera w zbiórkach. Choć problemy wychowawcze brały górę.

W końcu jednak sam przekonał się, że talent nie wystarczy, konieczny jest także porządny trening i samokontrola. Ostatni rok na studiach przyniósł mu upragniony awans do turnieju finałowego NCAA, choć w pierwszej rundzie jego drużyna odpadła. Na osłodę została mu przyznana nagroda dla najlepszego zawodnika Konferencji Południowo-Wschodniej.

Losy kariery Barkleya nie od razu pokazywały, że mamy do czynienia z kolejnym graczem HOF. Od początku debiutanckiego sezonu był graczem drugoplanowym. Trudno mu było się przebić do pierwszej piątki 76-ers (ówczesny skład miał swoje gwiazdy – Julius Erving oraz Moses Malone). Barkleyowi przyszło znów cierpliwie czekać na swój moment. Na boisku cechowała go jednak nieustępliwość i zawziętość, co było w ówczesnej koszykówce powodem do budowania sobie szacunku u graczy.

Charlesa Barkleya można z pewnością uznać za jedną z najbardziej barwnych postaci w NBA (myślę, że zaraz po Rodmanie). Starał się zawsze sięgać po najprostsze rozwiązania w swojej grze, niekiedy niestety również te prymitywne, szukając np. zaczepki na pięści na parkiecie. Nierzadko jego dominacja nad wyższymi graczami sprawiała mu ogromną nieukrywaną radość. Nie bez kozery więc nadano mu przydomek „The Round Mound of Rebound”. 

Po odejściu Doktora J (jak zwano Juliusa Ervinga) Barkley wziął na siebie liderowanie 76-ers i przyszło mu to z wielką łatwością. Od razu stał się jej liderem w punktach, zbiórkach, przechwytach i asystach. W drugim sezonie znacznie poprawił swoją grę po obu stronach parkietu. Kwestią czasu pozostawało, kiedy będzie poprawiał rekordy klubu. Jednak w dalszym ciągu nie przynosiło to sukcesu w postaci mistrzostwa NBA. Po udanych sezonach zasadniczych, w których Barkley był prawdziwym liderem drużyny, przychodził gorzki smak przegranych rozgrywek play-off. Frustracja rosła z każdym rokiem. Nie cieszyły już „Chucka” indywidualne rekordy i poprawiane statystyki, chciał mistrzostwa. Po sezonie 1990/91, gdzie Michael Jordan i jego Byki wreszcie zdobyły swój pierwszy tytuł, Barkley postanowił, że musi zmienić otoczenie. Presja zdobycia tytułu rosła bardziej niż chęć poprawiania rekordów klubowych. Mecz gwiazd w 1991 roku był tego dowodem. Barkley był już wybitnym graczem. W tym meczu poprawił rekord zbiórek (należący do Wilta Chamberlaina – 22 zbiórki) i czynnie doprowadził do wygranej swojej drużyny z Konferencji Wschodniej, a po meczu – zgodnie ze zdaniem uczestników – odebrał statuetkę dla MVP meczu All Star.

Uznaniem za zasługi na parkiecie było powołanie do słynnej, jedynej i niepowtarzalnej „Dream Team” na igrzyska w Barcelonie (dla przypomnienia był to pierwszy taki przypadek, kiedy do igrzysk olimpijskich zostali dopuszczeni zawodowi gracze NBA). Był to skład naszpikowany prawdziwymi gwiazdami (Jordan, Malone, Stockton, Ewing, Pippen, Robinson, Magic Johnson, Drexler).

Nie muszę wspominać, jaką sensację wzbudzała owa drużyna. Były to złote czasy koszykówki (kosz do grania wisiał na każdym podwórku i każdy miał już swojego idola). Mecze z udziałem „Dream Team” budziły ogromne zainteresowanie i emocje. Gracze z NBA wyglądali przy każdej innej drużynie stającej naprzeciw jak gracze z „innej planety” (czy tak się zrodził pomysł na film „Space Jam”?). Każdy mecz to było widowisko na ogromną skalę. Każdy mecz wygrywany był różnicą co najmniej 40 pkt i powiedzmy sobie szczerze, bez większego wysiłku. W tych czasach koszykówka europejska była – dyplomatycznie rzecz ujmując – lekko statyczna. I w tym towarzystwie nasz bohater się odnalazł, a nawet lepiej, bo został liderem zespołu w zdobywanych punktach (średnio 18 pkt na mecz), co przy obecności Michaela Jordana w drużynie mogło dziwić. Jednak dobrze współpracował ze wszystkimi Wielkimi Gwiazdami z NBA.

Sezon 1991/92 to już apogeum wybryków Barkleya. Może po części sam się do tego przyczynił dając znać, że nie chce być już częścią drużyny z Philadelphi. Kłótnie z trenerem i właścicielami klubu, niesforne zachowania i ciągłe kary, doprowadziły do transferu do Phoenix Suns. Włodarze Philly odetchnęli z ulgą pozbywając się swojego lidera, mając nadzieję, że to uzdrowi klub (jak wiemy jednak, długo klub nie mógł się pozbierać i był jedynie „chłopcem do bicia” w NBA). Mimo niesfornego charakteru, Barkley dał się zapamiętać kibicom Philadelphii jako jej lider po obu stornach parkietu. Pozostawił po sobie rekordy w ilości zdobytych punktów, zbiórek oraz asyst (myślę, że ciężko będzie je pobić któremuś z graczy grających obecnie w 76-ers… ale życzę powodzenia 🙂 ).

Przeprowadzka do Phoenix otworzyła przed Barkleyem nowy etap i szansę na zdobycie mistrzostwa. Ówczesny skład Phoenix budził respekt. Po odejściu Magica i Birda ligą zaczynały rządzić Byki z Chicago pod dowództwem Michaela Jordana. Czy to budziło strach przed Barkleyem? Nie sądzę. Nigdy nie uważał się za zawodnika niżej w hierarchii niż Jordan.

Do dziś wiadomo, że panowie lubili sobie docinać. Niewybredne „trash talking” miało miejsce nie tylko na boisku, ale i poza parkietem. Od samego początku pokazał kibicom Phoenix z czego jest znany, czyli z dobrej gry po obu stronach parkietu. Sezon 1992/93 przynosi więc statuetkę MVP sezonu i przybliża marzenia o tytule mistrzowskim. Phoenix grało jak z nut wygrywając w sezonie zasadniczym 62 mecze.

Zwłaszcza seria z Seattle Supersonics była rewelacyjna. Barkley grał tam jakby był nadczłowiekiem. Osiągał niesamowite średnie uzyskanych punktów i zbiórek. I w tak zmęczona wykańczającymi seriami w play-off’s drużyna dotarła do finałów. A tam? Czekali na nich wypoczęci zawodnicy Chicago Bulls z „Jego Powietrzną Wysokością” Michaelem Jordanem.

Mimo to, mecze finałowe były twarde i wyrównane. Jednak na uwagę zasługuje szósty mecz. Byki wygrywały w rywalizacji 3-2. Barkley grał jak marzenie, jednak to Byki w decydującym zagraniu na 3,9 sekundy przed końcem meczu, przy prowadzeniu zespołu z Phonix, przechyliły szalę zwycięstwa na swoja stronę. Cóż… w jednej chwili marzenia o tytule prysły jak bańska mydlana.

Sezon bez Michaela Jordana rozbudził kolejne nadzieje na tytuł mistrzowski. Zespół Barkleya był uznawany za faworytów rozgrywek. Jednak pojawiły się problemy zdrowotne u Barkleya i jego statystyki lekko poszybowały w dół, choć to nie przeszkodziło mu w zagraniu jednego z lepszych spotkań w fazie play-off’s w którym zdobył 56 pkt przy zabójczej skuteczności z gry 23/31.

Dotarli do finałów Konferencji Zachodniej. A w niej spotkali się z Rakietami Olajuwona. Początkowo wszystko szło po myśli Barkleya. Pierwsze dwa mecze wygrane, a potem? Jakby ktoś odciął im prąd. Przegrali kolejne mecze i znów Barkley poza finałem (Olajuwon doprowadził swoje Rakety do tytułu mistrzowskiego).

Po tym sezonie Barkley zapowiadał zakończenie kariery. Może było to spowodowane odnawiającymi się kontuzjami i bólem pleców, a może zwykłą ludzką frustracją, że znów był tak blisko mistrzostwa i znów się nie udało. Jednak postanowił zostać na kolejny sezon. I jak w poprzednim sezonie Phoenix grało bezbłędnie. Jednak Barkley opuścił ze względu na kontuzje 14 meczy.

Faza play-off początkowo również szła jak marzenie. Pasmo gładkich zwycięstw trwa aż do czasu półfinałów Konferencji Zachodniej, gdzie ponownie na drodze stanęli im obrońcy tytułu – Houston Rockets. Mecze z Rakietami w wykonaniu Barkleya były w tzw. kratkę. Koniec końców znów przegrali w 7 meczowej batalii. Ten sezon przelał czarę goryczy w Phoenix. Kolejne niepowodzenie spotęgowało i tak już rosnącą frustrację Barkleya. W kolejnym sezonie drużyna Phoenix nie potrafiła już wrócić na właściwe tory i w fazie play-off’s gładko przegrała. Po tym sezonie Barkley głośno podkreślał, że „jest na sprzedaż i każdy może go kupić”.

Z tej okazji skorzystali Houston Rockets postanawiając stworzyć wielki tercet (Olajuwon-Drexler-Barkely), wspieranymi solidnymi graczami w postaci Roberta Horry (gracz, który ma więcej tytułów niż Barkley czy Jordan – ale kto to pamięta), Otis Thorpe, Mario Elie, Sam Cassel (obecnie asystent trenera w LAC). Miała to być kolejna i ostatnia już szansa na zdobycie tytułu mistrza NBA u boku mających już ten tytuł Olajuwona i Drexlera. W międzyczasie pojawiło się powołanie do kolejnego „Dream Teamu” (który był ostatnim o tej nazwie – następne reprezentacje już nosiły miano Reprezentacji USA) na igrzyska olimpijskie w Atlancie, co zaowocowało kolejnym złotym medalem.

Jednak do pełni szczęścia cały czas brakowało mistrzostwa NBA. Ale jak pech to pech. Do NBA wraca Michael Jordan. Choć Rakiety wyglądały na mocny team (Barkley zmienił numer na koszulce na 4, numer 34 nosił już Olajuwon), nie dane mu było zasmakować wygranej w elitarnej lidze. Gra w Houston nigdy go nie przybliżyła do tej z czasów Philly, bądź Phoenix.

Nasz bohater przygasał i coraz bardziej dawał o sobie znać jego krewki charakter (awantury w drużynie i inne niesportowe incydenty). Szkoda. Może jakby wcześniej przeszedł do Houston to mógłby zdobyć swój upragniony tytuł. Kolejne sezony to już powiedzmy zaćmienie jego gwiazdy. W końcu postanowił zakończyć karierę w 2000 roku.

Podsumowując karierę Barkleya:

Od początku było wiadomo, że to gracz z mega talentem. Choć sama etyka jego pracy nie jest godna naśladowania, to wywarł na mnie duże wrażenie. Gracz z bardzo zadziornym charakterem, wkładający na parkiecie całe serce do walki. A poza nim… no cóż. Znane były jego pociągi do hazardu (krążą legendy o całonocnych partyjkach pokera za czasów „Dream Team”). Znany też był z niewyparzonego języka. Raz prawie wywołał skandal narodowy, kiedy w nerwach opluł małą fankę podczas meczu (skandal załagodzony przez komisarza NBA Davida Sterna). Przyznał też kiedyś, że po zakończeniu kariery sportowca wystartuje w wyborach na gubernatora Alabamy… Jednak potrafił okazać szacunek kiedy było trzeba. Mowa o sytuacji, kiedy na wiadomość o chorobie Magica Johnsona w hołdzie jemu, na jeden sezon postanowił zagrać z jego numerem „32” (a numer ten był już zastrzeżony i musiał dostać zgodę ówczesnego właściciela… i ją dostał!).

Chociaż był niesfornym graczem władze Philadelphia 76-ers zastrzegły jego numer „34”. W ślad za 76-ers poszli włodarze Phoenix Suns oraz uczelni Auburn – zastrzegając numer „34” pod kopułami swoich hal.

Co dalej z Barkleyem?

Zapracował sobie na szacunek wśród graczy NBA, obecnie przyjaźni się również z Michaelem Jordanem. Choć jego kariera nie została ukoronowana mistrzostwem NBA, to na pewno zapamiętany będzie jako gracz, który tworzył historię i barwnie się w niej zapisał.

Obecnie jest współprowadzącym program w stacji TNT – wraz z Shaquillem O’Nealem, choć pamiętne było burzliwe spięcie obu panów podczas gry Barkleya w Houston, kiedy to obaj zostali wyrzuceni z boiska.

Widać jednak, że sytuacja poszła w niepamięć i obaj panowie świetnie się dogadują (aczkolwiek dla smaku czasem jeden drugiemu mała szpilę wbije). Barkley prezentuje przed kamerami takie oblicze jak na boisku, czyli jest do bólu szczery, ale i bardzo inteligentny. Jego trafne i bezkompromisowe komentarze przechodzą już do legendy.

Mój rocznik będzie zawsze wspominał Barkleya, jak również draft 1984 roku, który przyniósł NBA pokolenie wyśmienitych gwiazd, o których nie da się zapomnieć. Sam Barkley zaś udowodnił, że nie liczy się wzrost, ale miłość do koszykówki, za co osobiście mu bardzo dziękuje 😉

Pozdrawiam

Marek Staszewski