Phoenix Suns (9-17) 113-126 Toronto Raptors (15-7)
Kozak meczu: Kyle Lowry 20 punktów, 6 zbiórek, 10 asyst & DeMar DeRozan 20 punktów, 7 zbiórek, 8 asyst
Raptors wydają się być jednym z najnudniejszych zespołów. Mówię o tym bez kozery, bo ile im się nie przyglądam, zawsze wyglądają w ten sam sposób – wielkie zachwyty należą do rzadkości, żadnych dramatów, a zwycięstwo przychodzi zwykle bez żadnych oporów i napięć, tak jak w przypadku z Suns. Dominacja graczy z Toronto ani przez chwilę nie podlegała dyskusji, tak naprawdę była to przedłużająca się egzekucja zespołu słynącego z najgorszej defensywy ligowej, a rzucone przez nich 113 punktów tylko potwierdza tę tezę: jedziemy do przodu, nie licząc strat. Czasem ta taktyka przynosi wymierne korzyści w postaci naładowanej strzelby Devina Bookera, ale zdecydowanie częściej przychodzi mierzyć się z bolesną rzeczywistością. Najgorzej, że chłopakowi pod koniec czwartej kwarty przydarzyła się wyjątkowo bolesna kontuzja, chociaż podobno nie wyłączy go na długo z gry…
ohhhhhhh nooo… Devin Booker was carried off the floor after suffering an injury… pic.twitter.com/eNCIZGRVmY
— Def Pen Hoops (@DefPenHoops) 6 grudnia 2017
Toronto regularnie ma do zaoferowania przynajmniej 7 graczy z porządnymi cyferkami. Dzisiaj nie było inaczej. Poza Lowrym (przeskoczył Damona Stoudemire’a w liczbie asyst i jest w tej chwili na 4 miejscu) i DeRozanem, OG Anunoby (16), Serge Ibaka (19), CJ Miles (15), Jaob Poeltl & Fred VanVleet (13). Gdy zwykle żadna z gwiazd nie ciśnie wysokich cyferek, podbijają się inne statystyki. Raptors przy dzisiejszych 30 asystach trafili dodatkowo 15 trójek na 36 prób, a ich ofensywny rating zatrzymał się na 115,6. Chcę przez to powiedzieć, że zespołowość Raptors i regularne wykorzystywanie ławki jest znakomitym przykładem właściwego zarządzania. Jak widać podstawowa piątka ugrywa swoje, natomiast rezerwy nie odstają w sposób znaczący, spędzają mniej czasu na parkiecie – co oczywiste – ale jednocześnie ich produktywność niewiele odstaje od pierwszego garnituru. Proste i fenomenalne zarazem. Chociaż patrząc na rzucającego wolne DeRozana, można odnieść wrażenie, że ma wymyślonych przyjaciół, którzy mu w zupełności wystarczają.
Updated Deebo GS Counter:
???????????????? pic.twitter.com/4PALM64UOS
— Toronto Raptors (@Raptors) 6 grudnia 2017
O, przejrzałem jeszcze raz wszystkie materiały. DeRozan potwierdził!
„They’re my imaginary friends. They rolled with me to the game today.” – @DeMar_DeRozan
Full Clips: https://t.co/GGh48MOOFJ pic.twitter.com/dQ2JunF2Q6
— Toronto Raptors (@Raptors) 6 grudnia 2017
W hali ACC był dzisiaj obecny Dikembe Mutombo z okazji Giants of Africa Night (fundatorem i założycielem jest Masai Ujiri, aktualny dyrektor generalny Toronto Raptors). Dzisiejsze trzy bloki Serge’a Ibaki można rozpatrywać w kategorii hołdu złożonego wielkiemu Nigeryjczykowi, słynącemu przecież z tych właśnie umiejętności. Zwłaszcza, że po jednym z bloków Ibaka wykonał gest charakterystyczny właśnie kiedyś dla Mutombo.
Mutombo approves #wethenorth #nba pic.twitter.com/mLGeXy0fxf
— Sam Holako (@rapsfan) 6 grudnia 2017
Utah Jazz (13-12) 94-100 Oklahoma City Thunder (11-12)
Kozak meczu: Russell Westbrook 34 punkty, 13 zbiórek, 14 asyst
Oklahoma przystępowała do meczu z dwoma zwycięstwami pod rząd, natomiast Utah z sześcioma. W przeciwieństwie do wcześniejszych spotkań gospodarze weszli słabo w mecz, zdobywając do połowy zaledwie 39 punktów. Było niewiele szans do zdobywania punktów z pomalowanego, więc starano się rozciągnąć grę na daleki półdystans i trójki, a właściwie to Russell Westbrook. Jako jedyny przejawiał jakąkolwiek zdolność ofensywną na tym etapie gry, bo Carmelo Anthony & Paul George mogli zaoferować jedynie 3 trafione rzuty na 13 prób. Druga połowa to dostosowanie taktyki pod aktualnie grającego przeciwnika, praktyka tyle samo skuteczna, co powszechnie stosowana. Zacieśniono obronę, która przyniosła m.in. blok Westbrooka na Thabo Sefoloshy:
#hist0ry @russwest44 just blocked his 200th shot. He’s the only player in NBA history with 200+ blocks, 5,000+ assists & 15,000+ points in his first 700 games. pic.twitter.com/ggw7EnZ40R
— OKC THUNDER (@okcthunder) 6 grudnia 2017
Był to 200-setny blok Russella w karierze. Jest jedynym graczem w historii NBA z +200 bloków, +5000 asyst, +15 000 punktów. Jednocześnie trafiono w najsłabszy punkt Jazzmanów, Ricky’ego Rubio. Rozpędzający się Generał nie mógł zostać powstrzymany przez filigranowego Hiszpana, więc wymuszało to reakcję obrony Utah, tworząc tym samym więcej miejsca dla pozostałych graczy OKC. To nadal jednak było za mało na zniwelowanie 17-punktowej straty. Rozstrzygnięcie przyniosła czwarta kwarta, nietypowa dla Thunder. Zwykle to przez pierwsze 36 minut było dobrze, a nawet bardzo dobrze, natomiast kryzys przychodził na ostatnie minuty. George dał sygnał – najpierw trafił trójkę, potem został sfaulowany przy rzucie zza łuku i trafił 2 z 3 wolnych. Nierzucający się dotychczas w oczy Melo trafił dwa rzuty, zbliżając OKC do Jazz na jedno posiadanie (87-86). Największe pretensje na miejscu fanów Utah miałbym tym razem do Snydera. Trzymanie Rubio przez tak długi czas w 4-tej kwarcie było proszeniem się o kłopoty, które skorzystały z nadarzającej się okazji i narobiły syfu w szeregach obronnych.
Były jeszcze mniejsze-większe punktowe przepychanki, ale ostatecznie szala przechyliła się na korzyść Thunder. Tak naprawdę największe podziękowania należą się za to Stevenowi Adamsowi (20 punktów – 9/10). Gość w ogóle gra kosmiczny basket. W trzech ostatnich spotkaniach „Kiwi” rzucił 66 punktów (28/34!!!) i miał 25 zbiórek. Popełniłbym grzech śmiertelny, gdyby nie wspomniał o Andre Robersonie. Defensywnie wyglądał wybornie. Zniwelował wcześniej szalejącego przez trzy pierwsze kwarty Donovana Mitchella (31 punktów, 4 asysty, 5 przechwytów): wymusił na nim 3 straty, blokował layupy, utrudniał rzuty, chociaż trzeba przyznać, że po tej akcji chłopak ma nie tylko ciąg na kosz, ale i potrafi zachować zimną krew.
Dear Donovan,
You are ridiculous.
Sincerely,
Us pic.twitter.com/wcJb9mc7AJ— Utah Jazz (@utahjazz) 6 grudnia 2017
Thunder ostatecznie wygrali wojnę w pomalowanym w punktach (58-40) i zbiórkach (46-35), zagrali też na wyższej procentowej skuteczności (48%-43%).
Washington Wizards (12-11) 106-92 Portland Trail Blazers (13-10)
Kozak meczu: Bradley Beal 51 punktów
Portland przystępowali do pojedynku z dwoma porażkami z rzędu na koncie, natomiast Wizards zapewne nie mogli się otrząsnąć z potwornego lania, jakie dostali w Salt Lake City. Tak przynajmniej myślała większość fanów popularnych Wiatraków zgromadzona w Moda Center. Początek był rzeczywiście obiecujący, a to za sprawą Nurkicia, który demolował zarówno w ofensywie jak i defensywie Marcina Gortata. Poniżej jedna z typowych dla niego akcji, kiedy wszyscy myślą, że nie ma szans, a on swoim „talerzowo-farfoclowo-niewiadomowsumieco” rzutem trafia.
?? ?
vs.
??? pic.twitter.com/kA2h0IQl2K— Trail Blazers (@trailblazers) 6 grudnia 2017
Problemy Blazers zaczęły się w momencie, gdy Bośniak zszedł z parkietu. Grane wcześniej trochę do znudzenia akcje pick-and-rollowe przy Nurkiciu przynosiły przynajmniej zdobycze punktowe, natomiast Ed Davis w ogóle nie był w stanie połapać się, o co chodzi. Wyszły najgorsze koszmary, że Lillard tak naprawdę nie ma z kim grać, poza jeszcze Al-Farouqiem Aminu, który dzisiaj zaskoczył aż 5 trójkami przy 8 próbach. To nie jest przypadek, że Portland mają najmniej asyst w lidze jako zespół. Wszystko opiera się na akcjach Dame’a i CJ’a, niestety ostatnio mającego dość spory przestój i wiele strat. Gdyby odpalił Connaughton lub Napier, Wizards mieliby ciężki orzech do zgryzienia, a tak nie przyszło żadne wsparcie. Obiecująco wyglądał Moe Harkless, ale chyba Stotts go definitywnie skreślił. Nie zdziwiłbym się, gdyby go brano pod uwagę przy handlu (o ile do jakiegoś dojdzie). Nie chcę powiedzieć, że skręcenie kostki przez Jusufa Nurkicia (wynik MRI był na szczęście negatywny) wypaczyło wynik, bo już wtedy rezultat wyglądał źle. Raczej zapoczątkowało to początek końca, gdzie nie grało już dwóch, a jeden. Czarę goryczy przelała niekonsekwentna gra plus notorycznie bezsensowne decyzje Evana Turnera, napędzające Wizards. Właściwie to Wizarda Bradleya Beala. Kiedyś mówiono o nim, ze w duecie z Johnnym Wallem stworzy jedno z najlepszych duo w lidze. Potem kontuzje nieco pokrzyżowały te plany, natomiast od czasu do czasu Beal wyskakuje z „życiówką-sezonówką”, chociaż dzisiaj to była też „karierówka”. 51 punktów musi robić wrażenie. I robi.
Career-high FIFTY-ONE points for Bradley Beal ? pic.twitter.com/m6hNWEsHlY
— Bleacher Report (@BleacherReport) 6 grudnia 2017
Popularny „Panda” nieobecność kolegi trafiał nie tylko rzuty o tablicę, ale i trójki, open shoty, indywidualne akcje, odzyskiwał grunt pod nogami, gdy Blazers zaliczali jeden ze swoich runów. Jednym słowem – nie dopuścił do sytuacji, która miała miejsce u nich na parkiecie, gdy w poprzednim pojedynku Portland odrobiło 17-punktów i ostatecznie wygrało mecz. Jeżeli miałbym wskazać drugiego, który go wspierał, to wskazałbym na Kelly’ego Oubre’ego (14 punktów i 5 przechwytów). Zespołowo natomiast Washington był zdecydowanie cierpliwszy w kreowaniu akcji (zaledwie 10 strat przy 18 Portland). Mimo tego, że akcje opierały się na indywidualnych popisach Beala, co musiało się skończyć 20 asystami, to warto sobie uświadomić, jak bardzo gra Blazers jest uzależniona od podań kończących Lillarda, który dzisiaj miał ich 9 a cały zespół ledwie 18? Skuteczność zespołu bez Dame’a zbyt często jest praktycznie zerowa. Tak, bo gdyby była chociaż na poziomie 20% wynik byłby całkiem inny.