Hej, hej, tu Buzzer NBA! 59 triple-double LeBrona ujarzmiło Lakers. Towns powtórzył wyczyn Garnetta z 2003 roku

Detroit Pistons (15-13) 105-91 Atlanta Hawks (6-22)

Kozak meczu: Andre Drummond 12 punktów, 19 zbiórek, 8 asyst

Ogromny Pingwin z Pistons Drummond poflirtował wokół triple-double w meczu z Atlantą na wyjeździe. To głównie dzięki niemu Detroit dosyć łatwo pokonali Hawks, a do szczęścia związanego z triple-double zabrakło Andre zaledwie dwóch asyst. Poza tym Andre wciąż poprawia swój procent z linii rzutów wolnych, a w dzisiejszym meczu nie przestrzelił ani jednego. Warto zaznaczyć ze może sam mecz nie był wielkim, wyrównanym widowiskiem, ale trzeba oddać zespołom, że kilka akcji z obu stron dosłownie wbiło w podłogę i z pewnością znajdą się w TOP10 tego tygodnia. Na przykład to:


Albo to. JOHN COLLINS IS BACK!!!

 

New York Knicks (15-13) 111-104 Brooklyn Nets (11-16)

Kozak meczu: Courtney Lee 27 punktów, 4 zbiórki, 3 asysty

Derby Nowego Yorku odbyły się na Brooklynie, gdzie od początku oczy wszystkich skierowane były na łotewskiego PorzinGoda, który miał zamiar po raz kolejny udowodnić, kto panuje w City. W pierwszej połowie to głównie dzięki niemu oraz Courtneyowi Lee Knicks kontrolowali spotkanie, utrzymując kilkupunktową przewagę. W drugiej połowie, na samym jej początku, wszystkim fanom Knicks zabiły mocniej serducha, kiedy to Porzingis w obronie bez kontaktu z rywalem złapał się za kolano i poprosił o szybka zmianę. Lider Knicks udał się do szatni i już nie powrócił, ale po meczu stwierdził, ze nie wydaje mu się, aby to był poważny uraz. Kontuzja Porzingisa dodała skrzydeł graczom Nets, u których wciąż nie zadebiutował Okafor (uwolnić wreszcie Okaforkę!). Dzięki runowi 24-10 to gospodarze wyszli na minimalne prowadzenie, a prym wiedli wtedy rezerwowy Levert oraz jeszcze lepszy Hollis-Jefferson (25 punktów – rekord kariery) i Dinwiddie (26 punktów – rekord kariery)

Pod nieobecność lidera ciężar na barki w Knicks postanowił wziąć jednak Lee, który przejął 4 kwartę, a kluczowym momentem dającym zwycięstwo ekipie z MSG okazała się trójka Thomasa na minutę przed końcem. Knicksom rzutem na taśmę wyjeżdżają z Brooklynu z tarczą.

 

Los Angeles Lakers (10-17) 112-121 Cleveland Cavaliers (21-8)

Kozak meczu: LeBron James 25 punktów, 12 zbiórek, 12 asyst, 2 przechwyty, 2 bloki

Los Angeles zagrali naprawdę przyzwoicie, bo przecież nieczęsto się zdarza w tym zespole, żeby 6 zawodników osiągało dwucyfrowe zdobyczy punktowe, z czego 3 należały do graczy rezerwowych. Kontrolowanie przebiegu spotkania utrzymywanego w pierwszej kwarcie przez gospodarzy nie udało się dowieść do końca, bo gdy Cavaliers zaczęli rzucać zza łuku (15/36 – 42%), Jeziorowcy znowu nie potrafili przystosować do tego obrony, jednocześnie słabo sobie radząc w tym elemencie gry (9/31 – 29%). LeBron James zrównał się już z Larrym Birdem w liczbie osiągniętych triple-double (59) i to był po prostu kolejny dzień, gdy włączył tryb „Beast Mode”. Coraz bardziej te charakterystyczne wejścia (po iso i trójkach)

Znakomita dyspozycja „Kinga” zbiegła się również z jednym z najlepszych występów w tym sezonie Kevina Love’a (28 punktów, 11 zbiórek, 4/6 3P), który pokazał Juliusowi Randle’owi, ile ma jeszcze do zrobienia, jeśli chce kiedykolwiek osiągnąć jego poziom. Inna sprawa, że zachwyca Jose Calderon. Hiszpan ma przecież na karku 36 lat. Z Golden State Warriors zdobył pierścień, nie grając przy tym ani minuty, potem musiał oglądać plecy Derricka Rose’a, więc trudno powiedzieć, że forma przyszła po ograniu. A jednak Calderon odwala kawał dobrej roboty. 17 punktów (5/8 3P), 3 zbiórki, 6 asyst, 2 przechwyty – tym przecież nie pogardziłby Dwayne Wade. I to wszystko w takiej organizacji jak Cavaliers, gdzie Jose powinien być tak na dobrą sprawę piątym strzelcem i nie mieć za wiele do gadania. Szacun, panie Jose, szacun. tam, gdzie jedni błyszcza, JR Smith musi znaleźć swój sposób. Odpuścił swoje niuchacze, dzisiaj softowo – ze sleevem SUPREME:

Na koniec jeszcze o tym, jak trochę na siłę media chciały lansować pojedynek Jamesa z Ballem. Starszy kolega potraktował młodszego z respektem. Po zasłonięciu ust nic nie dało się wyczytać, ale jedno pewne: Ball zgodził się z monologiem LeBrona.

 

Sacramento Kings (9-19) 96-119 Minnesota Timberwolves (17-12)

Kozak meczu: Karl-Anthony Towns 30 punktów, 14 zbiórek, 5 asyst, 5 bloków

Kings wciąż szukają tożsamości. Ratowanie tyłków przez weterana pokroju Zacha Randolpha jest raczej bezradnym krzykiem o pomoc. Jeżeli DeMarcus Cousins był problemem Sacramento, to jak teraz wyglądają niby wzmocnieni Kings? Odszedł jeden bardzo kluczowy zawodnik, miało przyjść kilku solidnych i dać przynajmniej nadzieję w perspektywie kilkuletniej na zmianę nastrojów. Tymczasem panowie z ciepłej Kalifornii za nic nie mogą (czytaj nie potrafią, bo brakuje im umiejętności) poskładać elementów układanki i wykorzystać drzemiącego tam potencjału. 29 ofensywa ligi, 26 obrona… Trochę nie dziwię się frustracji George’a Hilla, chociaż jednocześnie dziwię bardzo, bo przecież to jeden z gości, który akurat powinien zacisnąć zęby i wziąć się do solidnej roboty. Jednorazowe występy nie zastąpią ogólnego, złego wrażenia. Minnesota Timberwolves natomiast już w tym sezonie dawała się ograbić zespołom męczonych kontuzjami – przegrali z Pacers bez Mylesa Turnera, przegrali z Grizzlies bez Mike’a Conleya, czy Wizards bez Johna Walla. Zasadniczo powyższy opis o Sacramento ziścił się, co jednocześnie oznaczało zwycięstwo Timberwolves. I to bardzo zdecydowane. Kings przede wszystkim rzucali na ledwie 41% skuteczności, pod swoim koszem pozwalając Minnesocie na 56% trafionych rzutów. Znowu liderował Randolph z 15 punktami i 9 zbiórkami, wsparcie dostał od Hilla i jego 16 punktów oraz co ciekawe, Kosty Koufosa z 11 punktami i 8 zbiórkami. Młodzież Sacramento straszliwie pudłowała, a poza tym prześladował ją pech. De’Aaron Fox musiał opuścić spotkanie po tym, jak się zderzył z kolanem Townsa. KAT szalał dzisiaj niesamowicie. Jest pierwszym Leśnym Wilkiem od czasów Kevina Garnetta z 16 lutego 2003 roku, który osiągnął przynajmniej 30+, 13+, 5+, 5+.

Trio Towns-Wiggins-Butler coraz częściej zaczyna odpalać. 73 punkty robią znaczącą różnicę zwłaszcza przy takich zespołach jak Kings. Minny zaczęła od uderzenia 15-5, co skończyło się zwycięstwem 32-22. Potem Kings próbowali nawiązać walkę i zbliżyli się na 5 punktów, ale parę trójek Wigginsa i Teague’a buzzer-beater załatwiły sprawę.

Dziwi bardzo postawa Thibbodeau albo wręcz POTĘŻNIE IRYTUJE. Kiedy było wiadomo, że mecz i tak już jest rozstrzygnięty, a David Joerger postanowił dać pograć rezerwom rezerw, to nie, Tim uparcie lansował politykę „pierwsza piątka za wszelką cenę”. Dopiero 2 minuty przed końcem ich ściągnął. Po co narażać zawodników na kontuzje/przemęczenie, gdy sezon jeszcze długi, play-offy coraz wyraźniej się malują, a Kings grają kaszane i nawet jakby mieli jeszcze pół godziny, to by nie dogonili Wilków? Thibbs myśl trochę chłopie, bo robisz szkolne błędy.

 

Dallas Mavericks (8-20) 97-112 Golden State Warriors (23-6)

Kozak meczu: Kevin Durant 36 punktów, 11 zbiórek, 7 asyst

Golden State spokojnie stałoby się druga Oklahomą dla Duranta, gdyby Steve Kerr nie musiał pogodzić jego talentu z talentem Stefka. Oczywistą oczywistością jest, że znalezienie optymalnego rozwiązania z wykorzystaniem graczy takiego kalibru wiąże się z poświęceniami, natomiast w przypadku kontuzji jednego wychodzi wielkość drugiego. Durantula od skręcenia nogi przez Curry’ego w meczu przeciwko Pelikanom osiąga naprawdę kosmiczne wyniki i prawie pewnym jest, że gdyby grał w jakimkolwiek innym zespole, liczyłby się w wyścigu po MVP. Tylko popatrzcie jak wygląda średnia z 4 ostatnich meczów (od kontuzji Stefka): 33,7 punktów (54% skuteczność); 10,2 zbiórki; 7,2 asysty; 3 bloki… Co bardziej zainteresowani zauważą również, że w 3 z 4 wymienionych meczów zabrakło Draymonda Greena. W sumie nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, dlatego że z Draymondem w składzie osiągnął linijkę 36-10-7-5… W pojedynku przeciwko Mavs pozamiatał nimi przykładnie.

Trzeba też przyznać, że cały zespół odzyskał chemię, której nie było na początku sezonu, najprawdopodobniej spowodowaną skróconym okresem przygotowawczym. Klay Thompson z przyspieszeniem i catch-and-shootami jest najlepszy w lidze, a David West wygląda tak samo świeżo, jak Dwight Howard po przejściu do Hornets. Piekiełko Oracle Areny znowu daje o sobie znać. Dallas przez część meczu nawet prowadziło, ale chyba mało kto się łudził, że drużyna Dirka bez kilku podstawowych graczy będzie w stanie cokolwiek ugrać na tak trudnym terenie. JJ Barea znowu zaprezentował się ze znakomitej strony, wspomniany Niemiec miał najwięcej punktów w zespole, prawie ocierając się o double-double (18 punktów, 9 zbiórek) tylko co z tego, kiedy Wesley Matthews długo rozpoznawany dzięki trójkom, biorący nawet udział w 2014 roku udział w konkursie rzutów za trzy, trafił zaledwie 1 próbę z 7, a cały mecz na ledwie 25%. I nawet takie piękne pump-fake’i niczego nie zmienią