Hej, hej, tu Buzzer NBA! 76ers bez Embiida nie dali rady Celtom

Cleveland Cavaliers (15-7) 121-114 Atlanta Hawks (4-17)

Kozak meczu: LeBron James 24 punkty, 6 zbiórek, 12 asyst

W Atlancie momentami dziś pachniało dziś play-offami, a emocji nie zabrakło do końca. Powiem szczerze, ze tak nabuzowanego LeBrona jeszcze w tym sezonie nie widziałem.Od samego początku „Król” wyraźnie próbował się zrewanżować Hawks za porażkę na własnym terenie sprzed kilku tygodni. Swoją fizycznością chciał zdominować Atlantę, która się nie przestraszyła i mało tego po raz kolejny była naprawdę blisko, aby pokonać faworyzowanych Cavs. Przez większość tego spotkania Hawks wyglądali jak drużyna z wielkimi aspiracjami i tak naprawdę dopiero świetna gra Kevina Love’a w trzeciej kwarcie pozwoliła Cavs objąć niewielkie prowadzenie, które wcale nie zakończyło emocji w tym meczu. Na niespełna 2 minuty przed końcem Hawks przegrywali zaledwie 1 punktem, ale na ich nieszczęście sprawy w swoje ręce wziął LeBron, który najpierw urwał czyściocha zza łuku: po czym kilkadziesiąt sekund później wbił prawie w podłogę czapą Prince’a, zapewniając kolejne 10 z rzędu zwycięstwo Kawalerii. 

 

Kevin Love złamał w tym meczu barierę 11 tysięcy punktów, natomiast LeBron James wskoczył na 10 miejsce w liczbie trafionych rzutów, prześcigając niegdysiejszą gwiazdę Nuggets, Alexa Englisha. „Król” ma już na koncie 10 672 celne rzuty. Wielu było niezadowolonych z przyjścia Dwayne’a Wade’a do Cavs, o czym mówił nawet LeBron. Chociaż początki były trudne – sam Wade poprosił o wchodzenie z ławki rezerwowych – to w tej chwili nie ma po tym śladu. Po raz kolejny był ważnym ogniwem w rotacji Cavs, liderując drugiemu garniturowi z 19 punktami. Zrozumienie z kolegami wygląda naprawdę coraz lepiej.

 

Philadelphia 76ers (12-9) 97-108 Boston Celtics

Kozak meczu: Kyrie Irving 36 punktów (5/8 3FG)

Różnica między Bostonem Celtics i Philadelphią 76ers po tym meczu wyszła taka, że chociaż Ben Simmons dwoił się i troił, a jego koledzy momentami nawiązali walkę z najlepszą drużyną ze Wschodu, to jednak brak Joela Embiida i TJ’a McConnella okazał się zbyt duży. Celtics już w tym sezonie zmuszeni byli do wielu przetasowań, pokazując, jak bardzo są dojrzałą drużyną. W przypadku 6ers ten element nie występuje, to znaczy on jest, natomiast w znacznie mniejszym nasileniu, co zwykle wychodzi w kluczowych momentach. Prawdopodobnie osłabieni przyjezdni nie mieliby problemu z pokonaniem ligowego średniaka, z tymże Al Horford w tym sezonie update’ował się do wersji 2.0, a Kyrie Irving oddycha pełną piersią, w żaden sposób nie dając się zatrzymać. Dodajcie do tego walecznego Jaylena Browna (dzisiaj rozregulowany celownik), mega solidnego Tatuma i już wiecie, że Philadelphia z założenia była na przegranej pozycji. Wystarczyło dostosować taktykę pod Simmonsa, wyłączyć go z gry (przy 7 asystach zanotował 5 strat), a 76ers będąca na pierwszym miejscu w lidze pod względem strat, zrobiła swoje. Mecz oczywiście mógłby się inaczej potoczyć, gdyby Philly nie popełniła w końcówce głupich strat, a Marcus Smart tak sprytnie/paskudnie nie flopował. Zresztą, sami oceńcie:


Jakbyście szukali najlepszego podsumowania w kilku sekundach, to i tak nie znajdziecie lepszego od tego z gifu poniżej.

 

Milwaukee Bucks (10-9) 103–91 Portland Trail Blazers (13-8)

Kozak meczu: Khris Middleton 26 punktów, 7 zbiórek, 4 asysty

Jason Kidd znakomicie przygotował zespół pod Portland wracające do domu po bardzo udanym wyjeździe, zakończonym 4-1. Było wiadomym w dużej mierze, że Stotts będzie starał się zniwelować atut w postaci Giannisa i trzeba przyznać, że ta taktyka przyniosła sukces. Połowiczny. Przeznaczony do tego Aminu i Vonleh wywiązywali się zadania, z tymże tworzyły się wyrwy na Khrisie Middletonie i co gorsze, na Eriku Bledsoe. Stawianie zasłon przez Antetokounmpo, Makera i Hensona dawały tak bardzo dużo miejsca, że większość rzutów wpadało w ogóle bez obrony. Ofensywnie Portland nie miało za wiele argumentów, poza tym na początku z męczącym Hensona Nurkiciem. Reszta niestety wymuszona i bez pomysłu. Nie lubię być jednostronny, dlatego powtórzę, że Bucks byli w tym meczu lepsi, natomiast sędziowanie na ich korzyść było skandalicznie widoczne. Tutaj został odgwizdany faul na Giannisie:

Portland mimo tego i tak szalenie wysoko w lidze na tym etapie sezonu. Milwaukee po zakontraktowaniu Bledsoe’a wchodzą na coraz wyższy poziom.

Przy tym meczu zwróciłem też szczególną uwagę na Antetokounmpo pod kątem tegorocznego MVP. O zaletach pisał nie będę, bo każdy je doskonale zna. Na podstawie analizy poprzednich i obecnych meczów rzuca się jedna, bardzo wielka zadra – jednowymiarowość ofensywna. Praktycznie zawsze pewnym jest, że: Antek nie rzuci (nie trafi) za trzy, Antek nie rzuci (nie trafi) z dalekiego półdystansu, Antek zagra wysoki lub niski post, Antek będzie szukał kończenia akcji nad obręczą, na przykład po spinie. Statystyki akurat w tym aspekcie nie kłamią.

 

Chicago Bulls (3-16) 110-111 Denver Nuggets (11-9)

Kozak meczu: Will Barton 37 punktów (6 trójek)

W dalekim Kolorado, drużyny przyjezdne oprócz rywalizacji na parkiecie muszą się zderzyć jeszcze z dodatkowym czynnikiem, jakim jest mniejsza dawka tlenu ze względu na położenie Denver, które mieści się wysoko nad poziomem morza (temacik z tym związany opiszemy kiedyś w odrębnym reportażu). Mimo wszystko drużyna Chicago dała radę, zapewniając emocje do samego końca.

Zach Lowe napisał na swoim Twitterze przerażony, jak bardzo źle wyglądają Nuggets, dopóki na parkiecie nie pojawi się Will Barton. Myślę sobie, że pewnie trochę przesadza, w końcu Denver ciągle przydarzają się mniejsze bądź większe wtopy. Nie, nie przesadzał. Nuggets rzeczywiście grali koszmarnie. Czarne chmury zawisły nad głowami graczy z Kolorado, gdy po 15 minutach parkiet musiał opuścić Nikola Jokić, ponieważ skręcił kostkę (istna plaga skręconych kostek!).

 

Chicago Bulls w swojej słabości odnajdują dobre strony, ciesząc się z ponoć szybkiego powrotu Miroticia (po długiej telenoweli wybaczył i przyjął przeprosiny Portisa) i LaVine’a (tutaj raczej tak szybko to nie nastąpi), wśród żywych stawiając na Lauriego Markkanena z Krisem Dunnem oraz Robina Lopeza – dzisiaj mordującego Jokicia pick-and-rollami – który jeszcze przed sezonem wyraził ironiczne zdziwienie, coś w stylu: „O Boże, gdzie ja jestem, skoro wydaje się, że to ja tutaj jestem najlepszy”. Pierwsza połowa to miazga Chicago: run 26-8, 68 punktów, 64% skuteczności, 7/12 za trzy. Kris Dunn robił różnicę graniem pick-and-rollami. Bez wątpienia bohater tego meczu był tylko jeden – Will Barton. Gdyby nie on, Byki zaliczyłyby wreszcie kolejne zwycięstwo, coś mniej więcej równoznacznego z dogadaniem się między Kim Jong Unem i Donaldem Trumpem albo LaVarem przyznającym wreszcie rację, że Curry jest lepszy od jego syna. Żarty na bok. Jeszcze w poprzednich sezonach Will Barton pokazywał smykałkę do clutch-pointów, jak choćby ten przeciwko Philadelphii:

Dzisiaj znowu pocisnął na początku drugiej połowy, podczas gdy Chicago pokazało to swoje znacznie gorsze oblicze defensywne oraz niemoc strzelecką. Według statystyk Denver są najgorszą drużyną grającą na wyjazdach (2-8) i znakomicie sobie radzącą na własnym parkiecie (9-1). Tylko dlatego, że przyszło im się mierzyć z Chicago kontynuują szczęśliwą dla siebie passę. Chociaż Kris Dunn na 8 sekund przed końcem zapewnił prowadzenie Bykom, to Barton uratował tyłki swoim kolegom (zwłaszcza słabiutkiemu Mudiayowi i Harrisowi) game winnerem:

Oczywiście 37 punktów to rekord jego kariery. Poprzedni najwyższy wynik zaliczył 8 miesięcy temu w pojedynku przeciwko Los Angeles Clipeprs, gdzie rzucił 35 punktów (7 trójek).

 

Utah Jazz (10-11) 126-107 Los Angeles Clippers (8-11)

Kozak meczu: Alec Burks 28 punktów, 7 asyst, 5 asyst, 3 przechwyty

To był wyrównany mecz, jeśli chodzi o składy. W Utah brakowało: Rodneya Hooda, Dante Exuma, Rudy’ego Goberta, Raula Neto i Joe Johnsona. Clippersi zagrali bez: Teodosicia, Patricka Beverleya, Blake’a Griffina, Danilo Gallinariego. Wynik trochę kłamie, mecz zasadniczo przez większą część był naprawdę wyrównany, głównie za sprawą Austina Riversa (25 punktów) i Lou Williamsa (20 punktów). W trzeciej kwarcie Clippers zaczęli od mocnego uderzenia 9/9. Wtedy dał o sobie znać duet Alec Burks & Donovan Mittchell. Ten pierwszy nie popisywał się akcjami nadającym się na powtórki, za to rookas, grający swój najlepszy mecz przyfasolił dwoma monster dunkami:

Utah nieco rozregulowane w poprzednich meczach, zdaje się wracać na odpowiednie tory. Oprócz wyżej wspomnianych, nie wolno zapominać o kolejnym dobrym meczu Thabo Sefoloshy (15 punktów), mający przecież głównie zadania defensywne, czy Derricka Favorsa, może dzisiaj bez wielkiego wyczynu, za to z kolejnym przyzwoitym double-double (12-12).