San Antonio Spurs (11-7) 106-86 Charlotte Hornets (8-10)
Kozak of the game: LaMarcus Aldridge i Pau Gasol po 17 punktów i 7 zbiórek
Cały kunszt Gregga Popovicha polega na tym, że potrafi wyłączyć zawodnika drużyny przeciwnej będącego w gazie. Dwight Howard w czterech poprzednich meczach zaliczał średnio 21,75 punktu na 72% skuteczności. Zresztą nie tylko jego. Charlotte od początku miało problemy, ale jeszcze większe po stłuczeniu ramienia przez Kembę Walkera, który wrócił w trzeciej kwarcie i popisał się taką oto akcją:
KEMBA ?#SASatCHA #BuzzCity pic.twitter.com/Qyozrhxeh8
— Charlotte Hornets (@hornets) 26 listopada 2017
SAS przeprowadziło egzekucję dwoma bliźniaczymi wieżami Aldridge’em i Gasolem, równo rzucającymi (po 17 punktów) i równo zbierającymi (po 7 piłek), chociaż młodego Andersona należy gorąco pochwalić za 5 przechwytów. Ławka należała do Rudy’ego Gaya, jego 15 punktów, 6 zbiórek i 4 asyst oraz nieśmiertelnego Manu. W Spurs tak właśnie jest, że nikt specjalnie się nie wyróżnia na tle zespołu, a i tak jest w cenie. Jak Kawhi Leonard, który nie zagrał w tym sezonie jeszcze meczu, a i tak jego koszulki są na 11 miejscu najlepiej się sprzedających.
Portland Trail Blazers (11-8) 108-105 Washington Wizards (10-8)
Kozak of the game: CJ McCollum 26 punktów, 4 zbiórki, 3 asysty
Moe Harkless powiedział parę dni temu mniej więcej takie słowa: „Nie jestem zadowolony z roli ofensywnej w zespole. Co mecz to samo… Ciągle gramy tylko trzema zawodnikami”. Jego wypowiedź można przyrównać do problemu kwadratury koła. Blazers mają najmniej asyst w lidze, wszystko rzeczywiście opiera się na indywidualnej grze Lillarda-McColluma-Nurkicia, bo granie z resztą wymyślnej koszykówki nie rozwiązuje problemu, a tylko go pogłębia. Dlatego tak często widzimy Nurkicia rzucającego z 6-7 metra, gdzie facet powinien siedzieć w pomalowanym. I dzisiaj widzieliśmy właśnie problem kwadratury w wykonaniu Blazers. Świetne momenty przeplatane nędznymi (czytaj: straty gonione pudłami Evana „I Miss All Shots” Turnera) i wpuszczaniem trójek Wizards. Strach pomyśleć, co by było, gdyby na parkiecie był John Wall. Trzeba jednak oddać, że Otto Porter Jr wyglądał znakomicie i spłacił dzisiaj część maksa, jaki dostał przed startem sezonu. Beal natomiast torturował Nurkicia akcjami penetracyjnym i gwałtownym zatrzymaniem. Marcin Gortat wiadomo, nie pełni w Wizards roli podobnej do Nurkicia w Blazers, choć i tak był bardzo mało widoczny (za wyjątkiem wielokrotnie pokazywanego jego faulu na Lillardzie, który trafił difficult shota i zaliczył akcję 2+1). Wizards mieli zwycięstwo w kieszeni, ale flagrant Morrisa, tryb mikrofali McColluma i naprawdę mega trudny step back wstrząsnęły Capital One Areną. Beal miał później open shota, tylko trafić… Nurk powalczył na tablicy, Connaughton zebrał, a potem trafił dwa wolne. 108-105 i trochę ponad 3 sekundy do końca… Czy dojdzie do dogrywki, jak wtedy, gdy 11 marca 2017 Wizards wygrali 125-124 w dogrywce po trafieniu Morrisa? Stotts wpuścił Napiera, znakomitego obrońcę i Beal nie dał rady. Blazers zaliczyli w końcówce run 18-4. Z Lillarda uszło ciśnienie. Nie miał oporów przy CJ’u i Brooke Olzendam. Dameeeee, shame on you!
Orlando Magic (8-11) 111-130 Philadelphia 76ers (10-7)
Kozak of the game: JJ Rdick 28 punktów, 8/12 za trzy
Przywdzianie klasycznych strojów przez Orlando miało odgonić złe demony. Znowu trochę pompki związanej z odwoływaniem się do statystyk, że Orlando jest niegościnne dla Philadelphii, że w bezpośrednich pojedynkach są 75-33, a na wyjazdach 35-20. Tonący brzytwy się chwyta. Całkiem zacna próba przy nieobecności Bennjamina Simmonsa walczącego z kontuzją łokcią, traf jednak chciał, że TJ McConnell dzielił, a Joel Embiid rządził. Najlepszy mecz w 6ers zaliczył JJ Redick. Znany głównie z trójek w Clippers, wreszcie włączył turbo i zaaplikował 8 na 12 prób.
Jeszcze bardziej wymowna będzie statystyka, gdy porównamy pierwsze piątki:
Philadelphia: 97 punktów; 51 zbiórek; 26 asyst; 4 przechwyty; 13 trójek
Orlando: 70 punktów; 36 zbiórek; 20 asyst; 7 przechwytów; 7 trójek
Dla Magic to już ósma porażka z rzędu. Philly natomiast zaliczyło czwarte zwycięstwo z rzędu i przyjmie u siebie we wtorek w dobrych nastrojach Cleveland Cavaliers. Panowie i panie, szykujmy popcorn!
Toronto Raptors (11-7) 112-78 Atlanta Hawks (4-15)
Kozak of the game: Jonas Valanciunas 16 punktów, 8 zbiórek, 2 asysty (w 19 minut)
Coach Toronto był wściekły po ostatniej porażce z Knicks i gorąco zapewniał, że sytuacja z Atlantą się nie powtórzy, bo jego zawodnicy od razu przyduszą Jastrzębie swoimi dinozaurowymi pazurami (końcówka tego zdania to moja fantazja – przyp. KD13). Faktem jednak, że 34 punktowe zwycięstwo (momentami przewaga nawet do 45) trzeba uznać za godny rewanż, zwłaszcza, jeśli robisz różnicę 38 punktów w drugiej i trzeciej kwarcie. Pewnie myślicie, że znowu DeRozan? Cóż, mam wrażenie, że całemu Toronto wyszłoby na zdrowie, gdyby 30-40% postów Demar przeznaczał na asystowanie, tak jak dzisiaj (8), bo jego forma strzelecka i 2 punkty to jednak trochę siara, nawet dla zimnej Kanady. Gdybyście na chwilę o nim zapomnieli, to aż 7 zawodników zaliczyło dwucyfrowe zdobycze. Tymczasem Mike Budenholzer stoi w takim rozkroku, że już mu szwy pękają i za chwilę będzie wstyd. To albo najbardziej kapryśny zespół ligi, albo co drugi mecz Jastrzębie mają po prostu tankować bez żadnej przyzwoitości. Innego wytłumaczenia nie mam na sytuację, w której potrafią wygrać z Kings 126-80, by później dostać takie niesmaczne lanie.
Boston Celtics (17-3) 108-98 Indiana Pacers (11-8)
Kozak of the game: Kyrie Irving 25 punktów, 4 zbiórki, 6 asyst
Oprócz Morrisa z Indianą nie zagrał również Jaylen Brown. Zastąpili ich odpowiednio Daniel Theis i Marcus Smart. Za to w Pacers również ważna zmiana. Do pierwszej piątki wszedł po znakomitym występie przeciwko Toronto Raptors nie kto inny, jak Lance Stephenson, przywitany przez fanów wielką owacją. Efekt? Celtowie z 17 zwycięstwem… Brad Stevens powinien zamknąć tym meczem usta największym niedowiarkom, ponieważ na chwilę obecną Boston przećwiczył już wszelkie warianty drużyny kandydującej na mistrza: musiał sobie radzić bez Irvinga, Tatuma, Horforda, Browna, Morrisa, co oznacza tyle, że bez względu na to, jaki komponent wypadnie, Celtowie są w stanie wygrać. Indiana gra solidny basket, co zresztą pokazała przez pierwsze dwie kwarty, można to nawet teraz sprowadzić do lekko zabawnego stwierdzenia „solidni jak Stephenson”, który dzisiaj również dał radę. Koniczynki jednak przyzwyczajone do odrabiania strat i trzecią kwartę wygrali 21 punktami, przez co zabawa się skończyła. Irving tak cudownie zatańczył z Collisonem w pierwszej kwarcie, co zresztą pięknie okrasiło jego 25 punktów, niczym truskawka na torcie w terminologii Tomasza Hajty.
— Boston Celtics (@celtics) 26 listopada 2017
Nie macie takiego wrażenia? Horford 21 oczek i 6 asyst, Smart okazał się tak sprytny, że naładował 15 punktów (7/8 prób). Gdzie są słabe punkty Celtów?
New York Knicks (10-8) 102-117 Houston Rockets (14-4)
Kozak of the game: James Harden 37 punktów, 10 asyst, 3 przechwyty
Kiedy dziś zobaczyłem wyjściowa piątkę Knicks przeciwko Houston, to pomyślałem ze gracze z Texasu szybko załatwią sprawę, a później zabawią się gdzieś w centrum w klimacie sobotniego wieczoru. Brak „PorzinGoda” oraz Kantera zmusiły coacha Hornacka do małego eksperymentu w składzie. Eksperyment na początku wyglądał tak zaskakująco, że można się było zakrztusić z wrażenia:
W pierwszej piątce wyskoczyli na parkiet, znany z komicznych przedsezonowych komentarzy Michael Beasley oraz Kyle O’Quinn. Ku zdziwieniu wszystkich to właśnie ten duet początkowo dominował na parkiecie, dzięki czemu przewaga Knicks sięgnęła 22 pkt! Kibice zgromadzeni w hali z pewnością nie tak sobie wyobrażali początku tego spotkania, ale na ich szczęście „Brodacz” i spółka wyszli na druga kwartę bardzo zmobilizowani, dzięki czemu przewaga Knicks topniała w oczach z każdą następną sekundą. Oczywisśie na parkiecie głównie szalał Harden, który oprócz swoich 37 punktów dorzucił jeszcze 10 asyst, i to głównie dzięki niemu Rockets zdominowali 3 kwartę meczu, a co za tym idzie, całe spotkanie. W zespole z Big Apple Beasley z 30 punktami na koncie przypomniał sobie, że kiedyś wchodził do ligi jako wielki talent, który niestety gdzieś po drodze zagubił (dzisiaj Broda ładnie z nim potańczył).
Oklahoma City Thunder (8-10) 81-97 Dallas Mavericks (4-15)
Kozak of the game: Dirk Nowitzki 19 punktów, 5 zbiórek, 4 asysty
Nie ma co ukrywać, że Thunder po tym jak pokonali Warriors kilka dni temu rozpalili nadzieje swoich fanów, że słaby początek sezonu jest już za nimi, a trio gwiazd znalazło wspólny język na parkiecie, dzięki czemu ekipa z Oklahomy szybko poszybuje w górę tabeli na wschodzie. Dziś Thunder wybrali się do Texasu, aby po wczorajszej porażce jednym punktem z Pistons, szybko przypomnieć sobie tempo i dynamikę w ataku z meczu przeciwko Warriors, co pozwoli ograć dużo niżej notowanych Dallas. Niestety dla fanów Oklahomy demony ekipy z OKC dziś ponownie powróciły. Niemoc w ataku oraz brak odpowiedniego rytmu, który próbował narzucić dziś Westbrook, starczyły tylko na pierwsza kwartę. Następnie to młodzież z Dallas przy wsparciu Dirka, który dziś jak za najpiękniejszych lat, bardzo pewny siebie i mega groźny zza łuku, pozwolił z zespołowi z Texasu budować przewagę, która dowieźli do końca i dosyć gładko ostatecznie pokonali trio gwiazd. Powoli czas się zastanowić, czy trener Donovan jest odpowiednią osobą, która powinna dalej kierować zespołem. Kiedy na początku sezonu Cavs również przechodzili podobne problemy, po tym jak do zespołu dołączyło wielu nowych graczy, to sytuacja w Thunder była komentowana podobnie, że potrzeba czasu, aby trio gwiazd znalazło wspólny język. Dziś jednak Cavs już z 7 zwycięstwami z rzędu, a Oklahoma mimo ogrania Warriors w pięknym stylu, wciąż bez regularności oraz pewności w ataku. Paul George dziś 1 na 12 z gry, a Melo, który co ciekawe przeskoczył Ray Allena i wskoczył na 23 pozycje strzelców wszechczasów, tak jakby zapomniał, że basket to również obrona. Co do Dallas, chłopaki mimo pozycji w tabeli konferencji potrafią powalczyć z każdym, a takiego Nowitzkiego jak dziś aż miło było oglądać.
Season-high 19 points for That Dude so far… ? pic.twitter.com/PbU7E8eS60
— Dallas Mavericks (@dallasmavs) 26 listopada 2017
Stary dobry Dirk, można go oglądać bez końca. Niech będzie z nami jak najdłużej.
New Orleans Pelicans (11-8) 95-110 Golden State Warriors (14-5)
Kozaki of the game: Splash Brothers 51 punktów, 8 zbiórek, 8 asyst
Warriors wyszli na taki oto cacy parkiet:
W meczu pomiędzy Pelicans a Warriors po raz kolejny potwierdziła się teza, że mistrzowie potrafią grać tak samo dobrze, kiedy na parkiecie w ich szeregach brakuje Kevina Duranta. Dokładniej oznacza to, że nie wyglądają wtedy jak zagubieni we mgle. Jak zawsze są w stanie odrobić każdą stratę, a chemia po obu stronach parkietu powinna być pakowana w pudełka i sprzedawana w sklepach z używkami. I choć Pelicans dziś naprawdę walczyli do końca, a mecz nie przebiegał pod dyktando dominacji mistrzów (super blok Cousinsa na Igoudali), to miałem takie osobiste wrażenie, że Warriors ponownie jakby na luzie, bez spinki i z uśmiechem na ustach, pewni siebie i końcowego wyniku z kolejnym zwycięstwem na koncie.
Milwaukee Bucks (9-8) 108-121 Utah Jazz (8-11)
Kozak of the game: Donovan Mittchell 24 punkty, 4 zbiórki, 4 asysty
W Utah na parkiet powrócił Giannis, który na szczęście nie wyglądał, jakby kolano przez które opuścił poprzednie spotkanie było czymś poważnym. Dużo bardziej poważnie wyglądała jego współpraca, a dokładniej rzecz mówiąc brak współpracy, z kolegami na parkiecie. Duet Middelton-Bledsoe, który dopiero co zgasił słońce w Phoenix, dziś skromnie i momentami niewidocznie. Dodatkowo Antek po czapie jakiej dostał od Favorsa a zaraz potem stracie w ataku wdał się w poważna nerwową dyskusję z jednym z asystentów trenera Kidda, co nie umknęło uwadze kamery.
FAV!! ✋#MILatUTA pic.twitter.com/Ogi1nGeBVi
— Utah Jazz (@utahjazz) 26 listopada 2017
Choć absolutnie za wcześnie na wyciąganie dużych wniosków z tego meczu, to jedno pewno, Bucks grają przeciętnie i mam nadzieje ze szybko znajda wspólny język na parkiecie, ponieważ przed sezonem oczekiwania były spore. Za to rytm Jazz dziś bardzo zespołowy a debiutant Mitchell po raz kolejny pokazał ze draft tego roku był jednym z najlepszych od lat. Poza tym Favors bardzo solidnie zastępuje kontuzjowanego Goberta pod koszem i Utah jeszcze długo powinna być w stawce zespołów walczących o play-offy na zachodzie.
Los Angeles Clippers (6-11) 97-95 Sacramento Kings (5-13)
Kozak of the game: Blake Griffin 33 punkty, 4 asysty, 5 zbiórek (i prawie buzzer-beater)
W Sacramento kolejny „game winner shot” Griffina ktory zapewnił Clippers zwycięstwo nad Kings. W pierwszej połowie to Kings wyglądali jak ekipa która wyjdzie z tego pojedynku zwycięsko ale druga połowa i obrona Clippers pozwoliła na odrobienia strat i pokonanie gospodarzy. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie osobiście Blake rozgrywa swój najlepszy sezon w karierze, a jego zaangażowanie po obu stronach parkietu robi wrażenie. Choć poza grą już tacy zawodnicy jak Gallinari, Beverly czy Teodosic, a ostatnie dni to kolejne plotki na temat transferu Jordana, to Griffin robi co może, aby kibice Clippers mieli mimo tego wszystkiego wkoło troche radości na twarzach. Tym bardziej, że znowu zaliczył game-winnera. Akcja w stylu Doca Riversa (czytaj – grajcie na Blake’a już on coś wymyśli) przyniosła rezultat, chociaż trudno nie odnieść wrażenia, że rzut był naprawdę mega trudny.
Game.
?: https://t.co/bmUfLlRVjD
?: #PrimeTicket#ItTakesEverything pic.twitter.com/rzLkHmRKYL— LA Clippers (@LAClippers) 26 listopada 2017