Hej, hej, tu Buzzer NBA! Czasem dobrze wytrzaskać się po pysku: Nikola Mirotić i Bobby Portis prowadzą do zwycięstwa nad Celtics!

Boston Celtics (23-6) 85-108 Chicago Bulls (6-20)

Kozak meczu: Nikola Mirotic & Bobby Portis 47 punktów

Mięczak meczu: Jayson Tatum 4 punkty (1/7 – 29 minut)

 

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – pomyślał każdy fan Bullsów po tym meczu. Nie wierzę, by nikt chociaż przez chwilę nie zaśmiał się z dzisiejszych bohaterów. W końcu przeszło miesiąc temu jeden drugiego wytrzaskał po pysku, aż skończył w szpitalu z połamanymi kościami twarzowymi (przypomnienie dla tych, którym jakimś cudem to umknęło). Dzisiaj Chicago przychodzi do was z wiadomością: „Hejjjjj znawcy basketu, zakichani Janusze i Grażyny. I co? Zatkało kakao? Kto miał rację z przebudową? No kto jest 3 in-a-row? Poczekajcie, niech jeszcze tylko wróci Zach LaVine. Boston na kolanach, potem Cavs, Rockets, Warriors. Jeszcze zobaczycie co jest warte super duo Portis&Mirotic. Jeszcze wejdziemy do play-offów!”. Zanim wyłączymy konsolę, obejrzyjmy jeszcze najlepsze zagrania Nikoli Miroticia:

I Bobby’ego Portisa:

W końcu chłopaki mają swoje 5 minut. Dodajmy jedynie, że Boston musiało radzić sobie bez Kyrie’ego Irvinga. Pytanie jednak zasadnicze: to naprawdę Bulls są w gazie, czy Celtics trochę sobie odpuścili, bo przecież kiedyś musieli?

 

New Orleans Pelicans (14-14) 123-130 Houston Rockets (21-4)

Kozak meczu: James Harden 26 punktów, 17 asyst, 6 przechwytów

Kozak przegranego meczu: Rajon Rondo 13 punktów, 12 zbiórek, 12 asyst

Ten mecz był tak zwariowany, że pisanie z niego ciągłej relacji chyba jest pozbawione jakiegokolwiek większego sensu, dlatego pozwólcie, że z uwagi na wyjątkowe okoliczności, najpierw wypiszę w formie listy najistotniejsze elementy:

New Orleans Pelicans:

  • 41 punktów w kwarcie Pelicans (najwięcej w sezonie) i 76 punktów do połowy
  • 57% skuteczności rzutowej w całym meczu
  • 18/33 za trzy
  • Jrue Holiday (37 punktów), E’Twaun Moore (36 punktów), DeMarcus Cousins (24 punkty), Rajon Rondo (13 punktów), Darius Miller (10 punktów)

  • Ławka rezerwowych rzuciła tylko 3 punkty (Ian Clark)

Houston Rockets:

  • James Harden 17 asystami wyrównał swój rekord

  • Chris Paul 20 punktów, 9 zbiórek, 6 asyst, 3 przechwyty. 18 z 20 punktów zdobył w drugiej połowie, trzymając przy życiu Rakiety w trzeciej kwarcie

  • Clint Capela zagrał wielki mecz – 28 punktów, 8 zbiórek i 5 bloków (wyrównanie rekordu życiowego). Parę razy zadunkował przed nosem DeMarcusa. Mother of God…

Pelikany znakomicie sobie poradziły bez kontuzjowanego Anthony’ego Davisa. Mobilizacja każdego zespołu na Houston staje się powoli znakiem rozpoznawczym tego sezonu, coś mniej więcej w stylu, gdy Golden State Warriors zaliczali swój historyczny start i każdy chciał być tym, który przerwie ich serię. Houston kolejny mecz wygrywają po odrobieniu sporej straty. Najpierw potrafili odrobić w meczu z Portland 14 punktów, by mecz wygrać ostatecznie 7, a dzisiaj przegrywali przy końcu trzeciej kwarty 13 punktami, by wygrać ją również 7 oczkami. Tryb boost zdecydowanie należy do teksańskich rakiet.

 

Miami Heat (13-13) 107-82 Memphis Grizzlies (8-19)

Kozak meczu: Tyle Johnson 14 punktów

Mięczak meczu: Dillon Brooks 0 punktów, 1 zbiórka (18 minut)

Jeżeli Miami Heat wygrywa bez Hassana Whiteside’a 25 punktami, to wiedz, że coś się dzieje. Jeżeli zastanawiasz się, kto mógłby dać sobie tak bardzo wejść na głowę, a załóżmy, że wiesz o zwycięstwie Chicago Bulls, to kandydat może być tylko jeden – Memphis Grizzlies. Szkoda patrzeć na rozkład całego zespołu, który nie przejawia praktycznie żadnej motywacji do grania: 39% z gry, 30% za trzy. Do tego dużo słabszy mecz Tyreke’a Evansa i Marca Gasola, nie mówiąc o beznadziejnym Dillona Brooksa, czy Mario Chalmersa. Czy Bena McLemore’a albo Jamesa Ennisa. Nie ma sensu się na tym wszystkim rozdrabniać. Grizzlies są naprawdę słabiutcy. Zawsze mieli problemy w zdobywaniu punktów, ale nadrabiali to wszystko jedną z najbardziej dokuczliwych obron w lidze. Dzisiaj to obrotowe drzwi, wpuszczające każdego po kolei. Memphis są 1-15 w ostatnich 6 meczach. Kto z was jeszcze pamięta ich start 7-4?

Zwycięstwo tak na dobrą sprawę może sobie przypisać Tyler Johnson, który wszystkie punkty zdobył w ostatnich 12 minutach, a jednocześnie dołożył 2 bloki.

 

Charlotte Hornets (10-16) 116-103 Oklahoma City Thunder (12-14)

Kozak meczu: Kemba Walker 19 punktów, 9 asyst

Mięczak meczu: Raymond Felton 3 punkty (1/10)

Hornets byli przed tym meczem 1-7 i nie potrafili wygrać z takimi tuzami jak Chicago Bulls czy Los Angeles Lakers. Święte trio Oklahomy też nie miało wielkich powodów do zadowolenia, w końcu porażka z Brooklyn Nets w ramach Mexico Global zawiewało prawie że kompromitacją, a cudem wydarte zwycięstwo z przeżywającymi kryzys Memphis znowu stawiało pytanie: co się dzieje? Tak na marginesie tylko dodam, że Thunder wciąż zajmują 5, ostatnie miejsce, w bardzo wyrównanej dywizji północno-zachodniej.

Zacznijmy od tego, że Charlotte boryka się z plaga kontuzji. Dzisiaj co prawda odzyskali Jeremy’ego Lamba i Franka Kaminsky’ego, ale za to stracili Cody’ego Zellera na 6 tygodni (dlatego zakontraktowali Roya Hibberta) i Nicolasa Batuma (problemy z łokciem). Trzeba jednak przyznać, że dzisiaj Szerszenie zaimponowały tym, czego im brakowało w ostatnich spotkaniach: zespołowością. Aż 6 graczy Charlotte mieli dwucyfrowe zdobycze: znowu szalejący Dwight Howard skończył z 23 punktami (w tym parę znowu wyśmienitych akcji)

Marvin Williams torpedował zza łuku (4 trójki), natomiast Kidd-Gilchrist był prawie perfekcyjny, trafiając 8/9, tym samym zbierając 17 punktów. Kemba Walker mógł być zadowolony z postawy swoich kolegów, bo on i tak wykonał robotę – 19 punktów oraz 9 asyst. Zwykle, gdy pierwsza piątka gra dobry koncert, w drugiej przytrafiają się fałsze. Najlepiej byłoby spuścić zasłonę milczenia, ale na wyróżnienie zasługuje Treveon Graham z 12 punktami, włączając w to 3 trójki.

Kibice i komentatorzy Oklahomy są zaszokowani, a jednocześnie coraz mocniej poirytowani. Thunder po raz kolejny pozwolili sobie nawrzucać 116 punktów przy 53% skuteczności z pola przeciwników oraz 52% skuteczności za trzy. Walkę tak na dobrą sprawę można było obserwować do połowy. Dzisiaj nie można specjalnie winić ani Westbrooka (30 punktów), ani George’a (20 punktów), ani tym bardziej Stevena Adamsa (11 punktów). Większe pretensje można mieć do Carmelo Anthony’ego (złe straty w trzeciej kwarcie i same pudła)…

Nie mniejsze pretensje należy kierować do Alexa Abrinesa i Raymonda Feltona. Tych dwóch gości popisało się 3 rzutami celnymi przy 19 próbach (jakieś 15% skuteczności). W trzeciej, kluczowej kwarcie, Thunder jakby poszli na zieloną trawkę pooglądać piękne słoneczko. Przerypali ją 40-22. Odrobienie 18-punktowej straty zniechęciło ich skutecznie do podejmowania walki. Thunder pokazali, że są w stanie łyknąć nawet i 20 oczek, ale potrzebują po prostu więcej czasu. W każdym razie Oklahoma to nie Houston. Tak, to jedyne co jest pewne na dzisiaj w ich grze.

 

Portland Trail Blazers (13-13) 104-111 Golden State Warriors (22-6)

Kozak meczu: Kevin Durant 28 punktów, 9 zbiórek, 5 asyst

Kozak przegranego meczu: Damian Lillard 39 punktów, 4 zbiórki

Osłabione Golden, osłabione Portland. Brak Curry’ego i Draymonda Greena da się znakomicie zatuszować, jest przede wszystkim KIM. Kevin Durant mógłby powiedzieć coś w stylu do Stepha: okej, idź odpocznij, nie przejmuj się, ja wszystko załatwię. No i załatwił:

Jordan Bell do  Greena: sporo mnie nauczyłeś, myślę, że dam sobie radę. W Portland wygląda to tak, że wypadnięcie jednego zawodnika w rotacji z podstawowej piątki powoduje konieczność spięcia się Lillarda do granic możliwości, co zresztą oglądaliśmy dzisiaj (39 punktów – rekord sezonu).

Blazers zawsze stali wysokimi, więc zastąpienie Nurkicia po raz kolejny Meyersem Leonardem na zwinnych Warriors nie mogło zwiastować niczego dobrego. Mimo wyraźnego i oczywistego zwycięstwa, tak na dobrą sprawę zapoczątkowanego w drugiej kwarcie, którą Wojownicy wygrali 33-19, to z pewnością cieszy wreszcie dobra postawa 10 picku, Zacha Collinsa. Już w meczu z Rockets pokazał się z naprawdę dobrej strony, a dzisiaj 9 punktów, 7 zbiórek, 2 asysty i 3 przechwyty. Wszyscy w Oregonie trzymają za chłopaka kciuki, bo jeśli jest w stanie tak dobrze zaprezentować się przeciwko najlepszym, to później może mieć z górki.

 

Toronto Raptors (17-8) 91-95 Los Angeles Clippers (10-15)

Kozak meczu: DeAndre Jordan 14 punktów, 17 zbiórek, 4 asysty

Mięczak meczu: Fred VanVleet 2 punkty (1/6 – 23 minuty)

W LA mieliśmy noc Star Wars:

To, za co tak bardzo chwaliliśmy Toronto w ostatnich spotkaniach prysło jak bańka mydlana przeciwko Clippers. Zbyt wyraźnie było dzisiaj widać, od czego zależą zwycięstwa Raptors, by fatalna dyspozycja Freda VanVleeta czy Jakoba Poltla mogły przejść bez echa. Oczywiście DeRozan&Lowry zagrali poniżej oczekiwań (trochę ponad 32% skuteczności), Anunoby również, ale nadrobił za to Valanciunas (23 punkty, 15 zbiórek) i Ibaka (17 punktów i 6 zbiórek). Tymczasem jedynym z ławki rezerwowych, o którym można w ogóle cokolwiek powiedzieć dobrego, to CJ Miles (13 punktów), reszta to 2/14 z gry…

W przypadku Clippers huśtawka nastrojów: cieszy na pewno powrót do składu Milosa Teodosicia z całkiem solidnym dzisiaj występem punktowym (12), chociaż zero asyst może zastanawiać. Martwi natomisat kolejna absencja Gallinariego z powodu mięśnia pośladkowego tylko… tym razem drugiego (tamten wyłączył go z gry na 13 spotkań). Clippers przegrywali całe spotkanie, ale dzięki postawie zespołowej byli w stanie wyjść na prowadzenie pod koniec czwartej kwarty, głównie za sprawą Jawuna Evansa, Sindariusa Thornwella i Montrezla Harrella. (Z tym ostatnim w ogólnie mógł sobie poradzić Jakob Poeltl). Końcówka należała do Clippers, bo fantastycznie wyglądała współpraca DeAndre Jordana i Milosa Teodosicia.