Hej, hej, tu Buzzer NBA! Don Raptor Carter wrócił na chwilę do domu. Czy ktoś powstrzyma LeBrona?

Sacramento Kings (9-20) 93-108 Toronto Raptors (20-8)

Kozak meczu: Kyle Lowry 16 punktów, 5 zbiórek, 7 asyst

W Toronto do Parku Jurajskiego powrócił chyba najbardziej popularny Raptor w historii klubu z Kanady, Vince Carter. „Air Canada”, który najpiękniejsze lata swojej kariery spędził właśnie w Toronto, wyskoczył dzis w pierwszej piątce Kings i do tego udanie rozpoczął spotkanie, zdobywając pierwsze punkty dla Sacramento.

Początek spotkania zgodnie z planem z lekka przewagą Raptors, którzy mimo wszystko, tak jakby bez szacunku do Kings w obronie. Miękki „defense” gospodarzy wykorzystał rezerwowy Bogdanovic, który mial małe wejście smoka z ławki. „Bogdan” w samej pierwszej połowie uzyskał 13 punktów, w tym 3 trojeczki zza łuku. Poza tym dzięki buzzer-beaterowi Hilla z połowy boiska to właśnie Kings nieoczekiwanie schodzili po pierwszej połowie, prowadząc 63-61.

Druga połowa to przede wszystkim lepsza obrona ze strony Raptors, która zamknęła czyste pozycje do rzutu zawodnikom Kings. Cichym bohaterem tej części gry został Fred VanVleet, który dyrygował umiejętnie drugim garniturem Toronto, dzięki czemu Raptors uciekli na kilkanaście punktów, i mimo ambitnej postawy Bogdanovica i Temple ze strony Kings, to gospodarze zeszli z parkietu zwycięzcy. Na koniec mieliśmy jeszcze owacje na stojąco dla Vince Cartera ze strony kibiców, którzy z pewnością wierzą ze Vince powróci jeszcze do Air Canada w roli zawodnika, bądź jako członka organizacji Raptors.

 

Orlando Magic (11-20) 110-114 Detroit Pistons (17-13)

Kozak meczu: Reggie Bullock 20 punktów, 5 zbiórek

Patrząc na oba zespoły z obecnej perspektywy chyba niestety ze smutkiem musimy stwierdzić, że cała ich magia pięknego początku prysła i rozpoczęła się walka o przetrwanie. Rzecz jasna Orlando znajduje się w zupełnie innym miejscu niż Detroit, ale pewne punkty wspólne jak najbardziej mają. Mam tutaj na myśli niekonsekwencję albo inaczej – nieregularność. Chłopakom od Tłoków zwycięstwo przyszło z trudem, mimo wyrównania rekordu organizacji 17 trafionych trójek (statystyki NBA można potłuc o kant wiecie czego. Jeżeli wejdziecie w box score to i tak zobaczycie, że tych trójek było… 16).

Stało się to o tyle w dziwny sposób, że Detroit przecież przez cały mecz prowadziło, w czwartej kwarcie osiągając wydawałoby się niezagrożoną niczym przewagę w postaci 25 oczek. Pytanie o słabość Detroit czy niespotykane szaleństwo Orlando jest pytaniem retorycznym. W przypadku dwóch tak bardzo nieobliczalnych zespołów zdarzyć się może wszystko, dlatego nie zdziwiła mnie dzisiaj wcale doskonała dyspozycja zza łuku Reggie’ego Bullocka i bardzo przeciętna Andre Drummonda, tak samo jak wyśmienita Mario Hezonji (28 punktów) i przeciętna DJ Augustina (28% przy 12 punktach). Mario Hezonja rozegrał tak znakomite zawody, bo podwajany Vucevic odgrywał na obwód, umożliwiając mu tym samym rzuty dystansowe.

To właśnie Hezonja rozpoczał w ostatniej odsłonie wielki run, który mimo wszystko nie wystarczył na przerwanie fatalnej serii Magic. Jedynym wątpliwym jeszcze w tej chwili pocieszeniem może być fakt, że do składu wrócił Isaac. Jeszcze wątpliwym, bo dzisiaj dawał od siebie jedynie dużo w defenswie (po drugiej stronie spudłował wszystkie rzuty i był 0-4). Reggie Bullock po najlepszym występie w karierze został ochrzczony przez Andre Drummonda. Młodzi czasem nawet nie mają okazji się popisać swoimi osiągnięciami przed mikrofonem.

W każdym razie należy odnotować w przypadku Magic kolejną osobliwość – ten zespół jest tak samo trwały, jak liść dmuchnięty przez wiatr. Kontuzje to jedno (Fournier, Gordon, Ross), ale Frank Vogel już w tym sezonie testował 12 różnych ustawień pierwszej piątki, dzisiaj próbując podejść Detroit dwoma rozgrywającymi w postaci Shelvina Macka oraz Elfrida Paytona.

 

Indiana Pacers (17-13) 109-97 Brooklyn Nets (11-18)

Kozak meczu: Victor Oladipo 26 punktów, 7 zbiórek

Brooklyn jedynie przez krótką chwile mógł cieszyć się z prowadzenia dzięki trójkom Allena Crabbe’a, ale ta sama broń na początku drugiej kwarcie dała przewagę Pacers, którzy nie oddali jej już do końca spotkania. Ostatnio mocno nieskutczny Olek wrócił wreszcie na właściwe tory, chociaż chyba jeszcze bardziej zauważalna była znakomita postawa rezerwowego Domantasa Sabonisa. Litwin robił przewage w pomalowanym, skąd był praktycznie perfekcyjny (6/7 rzutów). Pacers zawsze mogą też liczyć na Corey’ego Josepha, którego bardzo lubiłem jeszcze z czasów gry dla Raptors. To jedna z tych pożytecznych mrówek NBA, pracująca po cichu na sukces zespołu. Dzisiaj przy dowodzeniu drugim garniturem potrafił powstrzymać kolejne runy Brooklynu, zachowując tym samym bezpieczną odległość. Mimo tego lubię oglądać Nets, to nie są te same ciamciaramcie z poprzedniego sezonu, ani rozklapciochy bezradnie rozkładające ręce. Bez dwóch podstawowych graczy, a ten Jarett Allen mnie imponuje coraz bardziej każdego dnia. Dzisiaj sobie zawisł w powietrzu, na moment usiadł na Sabonisie, po czym wysięgnikiem (tak długa ręką być nie może) zapakował pomarańczę do obręczy. Ten szelmowski uśmiech z lat 80 jest normalnie znacznikiem tamtych czasów. Allen trafił do nas z przeszłości!

Indiana mimo porażek, potrafi przezwyciężyć chwile słabości i szybko odzyskać równowagę. 56% skuteczność rzutowa, lepsza walka na tablicach, lepsze punkty z pomalowanego. Indiana jest przede wszystkim zespołem. Gdy weźmiemy pod uwagę, jak wiele się w niej zmieniło, to powinniśmy się w sumie zachwycać jej zdolnością do regeneracji. Potencjał jest tam jeszcze olbrzymi do wykorzystania, ale już teraz widać bardzo pozytywne symptomy. W końcu Brooklyn nawet mocno poranione dało popalić w tym sezonie wielu zespołom teoretycznie wyżej od nich notowanym.

 

Cleveland Cavaliers (23-8) 106-99 Washington Wizards (16-14)

Kozak meczu: LeBron James 20 punktów, 12 zbiórek, 15 asyst

Prędzej czy później nastąpi koniec jakiejś serii. Często są one gwałtowne, z rzadka można obserwować powolne jej wygasanie, co w moim przekonaniu samo w sobie jest piękne. W przypadku LeBrona żegnanie się z formą Hall of Famera przebiega wyjątkowo łagodnie, właściwie bezobjawowo, bo pacjent nie tyle wciąż czuje się dobrze, ale poza słabszym dzisiaj procentem rzutowym, postanowił odbić sobie w zwiększonej jeszcze bardziej liczbie asyst. Tak, nie tylko utrzymał kolejne triple-double, ale zrobił to fenomenalnie i trochę więcej pudeł w tym przypadku nie ma absolutnie żadnego znaczenia (średnia z 13 ostatnich spotkań to nadal triple-double).

Niemniej jednak pojedynki Wizards z Cavaliers zawsze mają w sobie coś z elektryczności, zostawiają za sobą wiele chwil, które najlepiej byśmy zastopowali i wydrukowali na plakacie do powieszenia nad łóżkiem. Nie ma znaczenia, jak słabo grałyby wcześniej obie drużyny – w bezpośrednim starciu zawsze dają z siebie 110% albo i więcej. Może to trochę zasługa Johna Walla i Bradleya Beala, którzy przecież przed sezonem wyraźnie dawali do zrozumienia o ich wysokich ambicjach play-offowych. Na początku pierwszej połowy za dużo zagrań defensywnych nie oglądaliśmy, jeśli coś nie wpadało to tylko dlatego, że ktoś właśnie stracił piłkę albo został sfaulowany. Washingtonem wtedy dyrygowało duo Wall&Beal, zdobywające 26 punktów z 60. Cavaliers na początku mieli problemy z uzyskaniem odpowiedniego rytmu, było momentami widać, że to spotkanie b2b i niektórzy odczuwali zmęczenie. Najlepszym przykładem jest tutaj LeBron. Ten po rozpoznaniu swojej słabszej dyspozycji rzutowej przeszedł do rozciągania gry, na czym bardzo skorzystali Cavaliers, a najbardziej Kyle Korver oraz Jeff Green. To znaczy nie przeszkodziło to wcale LeBronowi w czwartej kwarcie przy niebezpiecznym wyniku 100-94 zrobić takiego spina…

Kevin Love znowu dał olbrzymie wsparcie, do czego już zresztą powoli nas przyzwyczaja. Rzadziej docenia się Kyle’a Korvera, chociaż jego metamorfoza zaczyna być powoli łudząca do tej z Atlanty Hawks. Poza trójkami warto przyjrzeć się jego bieganiu bez piłki.