Hej, hej, tu Buzzer NBA! Durant zablokował Jamesa. Trio OKC z 75 punktami to za dużo na jedną Rakietę.

Philadelphia 76ers (15-18) 105-98 New York Knicks (17-16)

Kozak meczu: Joel Embiid 25 punktów, 16 zbiórek, 3 bloki, Enes Kanter 31 punktów, 22 zbiórki

W MSG mecz bożonarodzeniowy był rozgrywany po raz 28. Nowojorczycy gościli przeżywających kryzys Philadelphię. Marcus Beasley potrafił wygrać mecz z Bostonem w 25 minut,  po tym jak Porzingod pudłował notorycznie. Łotysz nawiązał do słów Kobe’ego Bryanta o pewności siebie i w następnym spotkaniu zagrał już jak na gwiazdę przystało, ale jego zespół przegrał. Przed tym spotkaniem wielką niewiadomą było, który z nich wypali i czy w ogóle – jeden ma problem z głową, drugiemu dokuczają kontuzje – a przecież jeszcze w rotacji Jeff Hornacek dysponował takimi nazwiskami jak Courney Lee oraz Enes Kanter. 76ers tymczasem upatrywało swojej szansy w powrocie JJ Redicka. Wreszcie od dłuższego czasu mogli zagrać pełnym składem, chociaż masaże przedmeczowe pokazywały, ze Embiid wciąż ma problemy z plecami.

1Q: Porzingis zaczął od mocnych pudeł, przez co Philadelphia złapała kontakt, by zaraz go całkiem stracić na rzecz Courtneya Lee. Pierwsze 12 minut było wyraźnym docieraniem się. Często w ofensywie panował chaos (Philly zaliczyła 5 strat, a Knicks 4), wiele niedokładnych akcji, za to parę fajnych bloków, w tym Joela Embiida.

2Q: Embiid kontynuuje swoją znakomitą grę defensywną, tymczasem Covingtonowi zupełnie nie siedzą trójki, podobnie jak dalekie rzuty dystansowe Saricia (o dziwo wpadają tuż przy samym łuku). Dobrze zrealizowane akcje jedynie po stronie JJ Redicka, potrafiącego samemu sobie wykreować sytuację (w LAC było to nie do pomyślenia).

Po drugiej stronie Lee (charakterystyczne jump shoty) do spółki z Kanterem (pomalowane), bo Sarić mądrze gra w defensywie na Porzingisie, który dodatkowo jak istnieje potrzeba jest podwajany lub potrajany. Kristaps wyciąga trójkami Embiida za linię 7,24, by ułatwić zbiórkę podkoszową Kanterowi.

3Q: Spodziewano się pojedynku gigantów, tymczasem Kanter wyręczył łotewskiego jednorożca. Nowy Jork gra koszykówkę dostosowaną do aktualnej dyspozycji zawodników. Nie szuka na siłę Porzingisa w przeciwieństwie do Philadelphii, grającej notorycznie pod Embiida. Wciąż spore wsparcie od Lee i Kantera, z ławki wspaniale asystuje Ron Baker. W tej kwarcie wyraźnie widać, jak bardzo 76ers nie mają pomysłu na grę, gdy brakuje Joela i Redicka. Amir Johnson to dziecko we mgle, Bayless potrafi jedynie pudłować. Michael Beasley zupełnie bez tego czegoś.

4Q: Przez moment wydaje się, że Embiid będzie musiał zejść z boiska z powodu kontuzji pleców (okazuje się chwilowa). Jednak, gdy muszą sobie radzić bez niego, Kanter kontynuuje ofensywną robotę bez skrupułów. Chyba najczęściej powtarzaną akcją przez fanów Knicks z tego okresu będzie, gdy Porzingis dwukrotnie nie mógł dobić piłki, a wtedy nadciągnął Enes i zapakował piłę.

Dużo gorszy moment gry Philadelphii, która zdążyła uzyskać 8-punktowe prowadzenie, ale fatalna gra ławki rezerwowej pozwoliła na odrobienie strat i wyrównanie stanu spotkania. Wtedy uwidacznia się TJ McConnell, znakomicie pracujący w defensywie, utrudniający życie Jarettowi Jackowi.

Kluczowym dla losów spotkania okazuje się trójka Embiida z narożnika przy stanie 93-98. Kanter jeszcze z Lee próbowali gonić, ale przechwyt Simmonsa i łatwy dunk ustawił wynik spotkania.

Wnioski pomeczowe: Enes Kanter dołączył do elitarnego grona 30-20. W tym sezonie udało się to dwukrotnie tylko DeMarcusowi Cousinsowi (41-23, 40-22). Turek był wszędzie, znakomicie odkrywał obszar od strony linii końcowej, by ułatwić blok Porzingisowi.

Bennjamin Simmons ostatnie mecze nie może zaliczyć do udanych. Upatrywać w tym należy w jego wyraźnej niechęci do rzucania za trzy. Defensywa przeciwników coraz częściej ustawia się pod niego inaczej, zostawiając mu niczym centrowi pokroju Zazy Pachulia mnóstwo miejsca, a zacieśnia się dopiero w momencie, gdy ten próbuje ściąć do środka. Jego klasyczną akcją jest ścięcie do pomalowanego, by odegrać piłkę, gdy z narożnika wzdłuż baseline’u wchodzi jego kolega. Niestety nieefektywna trójka będzie w dalszej perspektywie Simmonsa mocno blokować i uniemożliwiać mu skuteczną grę wewnątrz łuku. Simmons mimo olbrzymiego wachlarza umiejętności nie dysponuje atletyzmem Giannisa, by sobie siłą wydrzeć pozycję.

 

Cleveland Cavaliers (24-10) 92-99 Golden State Warriors (27-7)

Kozak meczu: Kevin Durant 25 punktów, 7 zbiórek, 5 bloków

Robiąc notatki do tego meczu, aż do połowy czwartej kwarty miałem naprawdę spory problem z zapisywaniem wartościowych rzeczy. Ponieważ nie siedziałem sam, dopytywałem się, czy na pewno tylko ja mam takie odczucie, że mecz mający być hitem okazał się rozczarowującym widowiskiem ze stratami i pudłami w roli głównej. Zasadniczo oba zespoły miały swoje trudności, z tymże każda inne. Cavaliers pomimo fatalnej skuteczności rzutowej z gry (13-52), ratowali się trójkami Love’a i Crowdera (łącznie 15-36) oraz rzutami wolnymi (21 trafionych przy 13 Golden).

Tymczasem Golden State Warriors do połowy czwartej kwarty w kontratakach prowadziło 33-7, zaliczyło również 8 bloków (przy 0 dorobku Cleveland) oraz stawiało na granie zespołowej koszykówki, co dobitnie pokazuje 28 asyst przy 12 Cavs (Draymondowi Greenowi zabrakło jednej, by mieć tyle samo asyst, co cały zespół Cavaliers). Różnica chyba jednak największa polegała na zredukowaniu roli LeBrona, czego nie udało się zrobić w stosunku do Kevina Duranta (pytanie, czy LeBron nie grał z kontuzją – po 3Q siedział ze zdjętymi butami). Po akcjach izolacyjnych został dwukrotnie zatrzymany przez Duranta. James próbował też grać swoje charakterystyczne akcje z wchodzeniem pod kosz i odgrywaniem na obwód, ale wyglądało na to, że koszykarze Steve’a Kerra tylko na to czekali. Jednocześnie na tyle zacieśnili obszar w pomalowanym ze znakomitą defensywą indywidualną, że Cavaliers, jeśli chcieli się utrzymać przy grze musieli pracować za łukiem. Kevin Love zbyt często był osamotniony pod koszem, by mógł wygrywać, a to wszystko ze strachu przed szybką kontrą Warriors. Strategia Cavs odpuszczająca Draymonda Greena za łukiem przyniosła sukces tylko do czasu. Draymond w czwartej kwarcie trafił 2 razy, również 1 raz udało się to zrobić McCawowi, który po pierwszych kilku nietrafionych akcjach na początku meczu miał nogi miękkie jak z waty. Kluczową akcją meczu okazała się być czapa na Tristanie Thompsonie i kontra Duranta zakończona dunkiem.Te akcje właściwie pokazują dobitnie, jak wyglądał miniony pojedynek.

Prawdą jest również fakt, że sędziowie dali totalnie ciała. W ostatnich dwóch minutach na pokazywanych powtórkach w moim przekonaniu faule na LeBronie były, co mogłoby odwrócić losy spotkania (LeBron dzisiaj nerwowo na linii rzutów wolnych). Raz jest uderzenie barkiem, a dwa, no cóż, blok na całej lewej ręce Jamesa.

Wnioski pomeczowe: Niestety nie bez przyczyny Cavaliers zajmują 27 miejsce pod względem defensywy. Kevin Love też nie czuje się zbyt komfortowo na pozycji fałszywego centra, mimo dzisiejszych 18 zbiórek w tym 7 ofensywnych, a to wszystko przez brak rasowego podkoszowego (Tristan Thompson potwierdził, że Cavs powinni szukać wymiany z nim jak najszybciej). Warriors są też lepiej przygotowani na ewentualne perturbacje w składzie. Problemem i jednocześnie największym atutem jest LeBron – gdy LeBronowi idzie, Cavs są w stanie wygrać z każdym i o każdej porze, gdy trafi mu się słabszy dzień lub przeciwnik się pod niego ustawi są w bardzo trudnej sytuacji, bo nie są w stanie łapać komfortowej przewagi punktowej przy tak dziurawej defensywie. Draymond Green jest 6 graczem w historii NBA z triple-double podczas świąt.

PS. Michałowicz na Canal+ mówił w przypadku tego meczu o koszykówce zderzeniowej (crashing basketball). Szczerze mówiąc zrobiłem oczy jak denka od butelek, ale być może jest taka nazwa i coś ona oznacza, natomiast byłbym wdzięczny, gdyby ktoś zechciał mi pokazać, w jakim podręczniku używa się takiej terminologii.

 

Washington Wizards (19-15) 111-103 Boston Celtics (27-10)

Kozak meczu: John Wall 21 punktów, 5 zbiórek, 14 asyst

W paru poprzednich spotkaniach wysunęliśmy dość prostą tezę, że Boston Celtics za dużo mają młodzieży w składzie, by grać regularną i konsekwentną koszykówkę przez cały sezon, a świetny początek sezonu był wyjątkiem potwierdzającym regułę. Dzisiaj mieliśmy dokładnie taki przypadek mimo nabuzowanego Jasona Tatuma i robiącego świetną robotę po dwóch stronach parkietu Terry’ego Roziera.

Pierwsza połowa była wolnym docieraniem się obu zespołów, Wizards grali monotonną koszykówkę ze screenami Marcina w poszukiwaniu Beala, Portera i Walla. Szybko Uzyskali kilkupunktowe prowadzenie, mimo trojek Theisa i Roziera. Stevens szukał alternatywy z Shanem Larkinem w roli głównej. Taktyka okazała się trafiona. W następnych minutach run 12-4 był prowadzony właśnie przez Larkina, Roziera i Theisa, co pozwoliło wrócić do spotkania. Aż do końca drugiej kwarty następowała wymiana ciosów. Jeżeli mielibyśmy podsumować tę część spotkania, to warte odnotowania jest aż 9 stron Celtów, Brown z Irvingiem nie trafili ani jednej trójki (0/8), natomiast Bradley Beal rzucił 15 punktów. Początek drugiej połowy należał do Czarodziejów, którzy zaprezentowali szerszy repertuar: Porter z trójką w kontrataku, a później jump shotem średniodystansowym stworzonym przez Gortata, a później kolejną trójką i prowadzenie 60-52. Oba zespoły złapała później niemoc strzelecka, z której lepiej wyszli mimo wszystko Celtowie, redukując prowadzenie Wizards do 4 oczek, głównie za sprawą Terry’ego Roziera. Czwarta kwarta rozpoczęła się od starcia drugich garniturów, w których Smart i Tatum zrobili lekką przewagę. Na tym jednak koniec dobrych wieści. Run w ostatnich 5:28 21-8 na korzyść Wizards zamknął temat, kto był dzisiaj lepszy w spotkaniu. Scott Brooks przy stanie 95-90 zdecydował się na small ball z Wallem, Bealem, Obure, Porterem i Morrisem. Ryzyko bardzo się opłaciło. Washington szybko złapał rytm, poszedł 12-0 dzięki ofensywnym zbiórkom i eleganckiej trójeczce Kelly’ego Oubre.

Marcin Gortat zagrał dzisiaj naprawdę solidnie, zaliczając 9 double-double w tym sezonie z 11 punktami i 10 zbiórkami. Z blokiem na Irvingu 🙂

Na koniec pooglądajcie jeszcze sobie pojedynek Wall vs Irving

 

 

Houston Rockets (25-7) 107-112 Oklahoma City Thunder (19-15)

Kozak meczu: Russell Westbrook 31 punktów, 6 zbiórek, 11 asyst, 3 przechwyty

Ci, co oglądali ten pojedynek nie mogli być zawiedzeni. Oklahoma stanęła na wysokości zadania, Houston mimo problemów podjęło rękawicę, a dodatkowo spotkanie okraszone były pojedynkiem dwóch grajków, którzy w poprzednim sezonie do końca walczyli o nagrodę MVP. Westbrook tryumfował z 31 punktami, 11 asystami, 6 zbiórkami i 3 przechwytami nad niewiele gorszym od niego Hardenem, który mógł się pochwalić 29 punktami, 14 zbiórkami i 8 asystami, a co najciekawsze zdobywając 18 punktów i rozdając 7 asyst w drugiej połowie. Cyferki nie oddają do końca rzeczywistości. Trzecia, kluczowa kwarta, okazała się POTWORNIE dobrą kwartą w wykonaniu Grzmotów. 30 punktów zdobyto na 87% skuteczności!!! I tak, po raz pierwszy trio OKC wyglądało tak zacnie, jak na papierze: Westbrook 5/5, George 3/3, Anthony 2/3. To piąty raz w tym sezonie, kiedy każdy z powyższych rzucił przynajmniej 20 punktów w meczu. W czwartej kwarcie Russell zrobił zdecydowanie więcej od Hardena, co przy idących łeb w łeb zespołach miało fundamentalne znaczenie. Generał zdobył w ostatnich 12 minutach 11 punktów, miał 3 zbiórki i 2 asysty, podczas gdy Harden został ograniczony przez Andre Robersona do 4 punktów oraz oberwał czapę podczas rzutu za trzy, przy stanie 107-110, gdy na zegarze zostało zaledwie 30 sekund.

Było też polowanie na Robersona, ale ten wytrzymał nerwowo. Russ wyraźnie mu kibicował.

Chwilę wcześniej Harden złapał za nogi Robersona, ale ślepy sędzia nie gwizdnął. Eric Gordon próbował jeszcze w końcówce. Znakomita defensywa, zgubiona piłka i po ptakach.

Oklahoma wygrała piąty mecz z rzędu i jest to jej najdłuższa seria w tym sezonie.

 

Minnseota Timberwolves (21-13) 121-104 Los Angeles Lakers (11-21)

Kozak meczu: Jimmy Butler 23 punkty, 5 zbiórek, 8 asyst, 2 przechwyty

Mecz zapowiadał się wyjątkowo z kilku powodów: Lakers mają najszybsze tempo rozgrywania akcji w lidze, natomiast Minnesota jest fatalna w defensywie podczas kontrataków. Chociaż wśród Jeziorowców brakowało kluczowych graczy w postaci Lonzo Balla, Brooka Lopeza oraz Brandona Ingrama, to śpiący Jeff Teauge oraz mało widoczny i koszmarny w obronie Andrew Wiggins dawali od siebie na tyle mało, że Lakers przez trzy kwarty dominowali. Właściwie to Kyle Kuzma oraz Julius Randle. Ten pierwszy zdobył 31 punktów, w tym 6/11 za trzy. Został pierwszym rookie od czasów LeBrona Jamesa (2003), który rzucił podczas świąt przynajmniej 30 punktów.

Z ławki robotę robił Julius Randle z 16 punktami na koncie na 70% skuteczności. Brak Brooka Lopeza był bardzo dotkliwy. Andrew Bogut nie umiał postawić się Townsowi, zaliczając najgorszy współczynnik plus/minus na poziomie -14. Zresztą 0 punktów, 0 bloków i 3 zbiórki mogą wywołać tylko uśmiech politowania. Właściwie czwarta kwarta wygrana przez Leśne Wilki stosunkiem 38-24 zadecydowała oczywiście o zwycięstwie, co nie jest odkryciem Ameryki, natomiast trzeba po raz kolejny powtórzyć, że gdyby nie Jimmy Butler, to Minny mogłaby o tym zapomnieć.

To jest ich generator, pozwala w decydujących momentach obudzić się zespołowi z Minneapolis, mimo że znowu zza lini trzech punktów nie zachwycił (1/7). Trzeba oddać Tajowi Gibsonowi, co Taja Gibsona, bo o ile Kuzma napykał sobie punktów, tak nie dał zupełnie rady bronić go na postach (23 punkty). Cichy Karl-Anthony Towns wypalił dopiero po w końcówce i zakończył mecz z double-dobule: 21 punktami i 10 zbiórkami. W czwartej kwarcie Minnesota zaliczyła decydujący run 14-1.