Hej, hej, tu Buzzer NBA! Jimmy Butler z charakterem zwycięzcy. Lonzo Ball nie nadaje się na poważne granie

Orlando Magic (10-14) 105-100 New York Knicks (11-11)

Kozak meczu: Nikola Vucevic 34 punkty, 12 zbiórek

W MSG wszyscy liczyli za pojedynek dwóch młodych gwiazdorów, którzy zaliczają świetny sezon, a przy tym wielokrotnie urywają obręcze, mowa tu oczywiście o pojedynku PorzinGod vs Gordon. Magicy dostali kolejny prezent od losu, by wymazać z pamięci fatalną passę. New York Knicks musieli sobie radzić bez dwóch absolutnie kluczowych graczy – Kristapsa Porzingisa i Tima Hardawaya Jr’a. Pierwsza kwarta to zespołowa dominacja Orlando, którzy wyszli na parkiet bardzo zmobilizowani i szybko odjechali rywalom na kilkanaście punktów. Rzeczywiście zbudowana na początku przewaga przy pomocy 8 skutecznych trafień na 12 prób oraz dobra gra Aarona Gordona i Nikoli Vucevicia – mimo zbliżania się Knicksów – w przekroju całego spotkania w zupełności wystarczyła. W pierwszej połowie dwa zagrania były godne uwagi – najpierw desperacki rainbow shot Jonathona Simmonsa:

A później 4-punktowe zagranie Douga McDermotta:

W trzeciej kwarcie nowojorczycy na chwilę nawet prowadzili, ale dzięki D.J. Augustionowi i Fournierowi wyszli na prowadzenie 78-74. Wisienką na torcie z tamtego okresu był putback dunk Jonathona Simmonsa. Tylko popatrzcie:

Dalej już było budowanie przewagi, głównie przez Nikolę Vucevicia, zdobywającego 8 punktów pod rząd, w tym trójkę oraz Fourniera pozwoliły wreszcie przerwać 8-meczową serię porażek na wyjeździe. Dla Orlando kluczem do zwycięstwa okazała się jednak zwiększona skuteczność z rzutów wolnych, co było ich solą w oku od początku sezonu: a dzisiaj 25/29. Center Orlando z dorobkiem 34 punktów wskoczył na 9 pozycję najlepszych strzelców Magic w historii, wbijając się pomiędzy Dennisa Scotta i Darella Armstronga. 

 

 

Golden State Warriors (18-6) 123-95 Miami Heat (11-12)

Kozak meczu: Stephen Curry 30 punktów (11/16 – 69%)

Poszło bardzo mocne uderzenie od początku, wyprowadzone przez Stepha Curry’ego. Goran Dragić jest znakomitym obrońcą, tyle że nie mógł go w żaden sposób powstrzymać. Stefek rzucił rekordowe dla niego w tym sezonie 16 punktów w pierwszej kwarcie. Trudno jednak powiedzieć, by w parze z tym szła znakomita obrona Warriors. Miami nawet bez Whiteside’a zdołało narzucać 36 punktów. Później szukali agresywnych. Tutaj Bam Adebayo wyłączył Curry’ego, niczym nauczyciel, przypominający uczniowi, że może coś umie, ale nadal musi się wiele nauczyć:

Stosowali też twarde rozwiązania, na co sędziowie często przymykali oczy. Wściekły Shaun Livingston, po typowej dla siebie akcji był ewidentnie faulowany przez Tylera Johnsona. Za pyskówki z sędzią Kirklandem otrzymał faul techniczny (1). To już chyba tylko kwestia czasu w tym sezonie, kiedy to jeden z graczy obecnych mistrzów wystrzeli w kierunku sędziego jakimś lewym prostym bądź soczystym podbródkowym. Mieliśmy już rzucanie ochraniaczem na szczękę, czułe pozdrowienia w stylu „F..k You”, a dziś Livingston był bliski tego, aby przydzwonić sędziemu z główki podczas drugiej kwarty. Oczywiscie jak zawsze skończyło się to przedwczesnym prysznicem dla gracza Warriors, ale coś czuję, że liga dodatkowo ukaże Livingstona.

Wróć, cofnij. To było byczenie się do sędziego. Livingstonowi trzeba doprawić rogi.

 

Steve Kerr stanął przed rozwiązaniem problemu braku już nie tylko Igoudali, ale i Livingstona, a więc dwóch kluczowych graczy z ławki rezerwowych. Granie z Kevinem Durantem na centrze, Currym, McCawem, Youngiem i Jordanem Bellem wcale nie przyniosło zbyt dobrych rezultatów, w każdym razie nie na tyle, by złapać istotną przewagę. Potrzebna była przerwa. Na drugą połowę Warriors wyszli skupieni w defensywie, znakomicie dostosowując się pod taktykę graną przez Heat (co Kerr musiał im powiedzieć, że nastąpiła taka zmiana!). Heat zostali zajechani przez superszybkie akcje grane w kontratakach, dowodzone głównie przez Curry’ego do spółki z Thompsonem. Mecz właściwie zakończył się w trzeciej kwarcie (Curry w czwartej kwarcie odpoczywał z powodu nadgarstka). Miami trafiło tam zaledwie 6 z 17 rzutów. A Jordan Bell lubi sobie polatać nad koszem.

 

Los Angeles Clippers (8-14) 106-112 Minnesota Timberwolves (14-10)

Kozak meczu: Jimmy Butler 33 punkty, 8 zbiórek, 4 asysty

Dużo samozaparcia i nadziei potrzebowali Clippers, jeśli myśleli o zwycięstwie przy praktycznie rezerwowym składzie pierwszej piątki. Znani z ligowego szpitala gracze z Los Angeles zaskoczyli ku zdziwieniu wszystkich skutecznością w pierwszej połowie. Tam szalał głównie Austin Rivers (ostatecznie z 30 punktami, 5 zbiórkami i 5 asystami i to on byłby kozakiem meczu w przypadku wygranej jego zespołu) rzucając 20 punktów (5/6 za trzy). Co osobliwe, Minnesota grała wtedy dobry basket: popełniła jedną stratę, zdobyła 26 punktów z pomalowanego oraz zdeklasowała Clippers w kontratakach 13-0 i zbiórkach ofensywnych (7 do połowy). Sytuacja z drugą połową zaczynała się zmieniać na korzyść Clippers, którzy zaczęli budować przewagę głównie za sprawą rzucanych trójek (15/34 dzisiaj). Przewaga byłaby zapewne powiększana dalej, gdyby do gry nie włączył się Jimmy Butler z kilkoma naprawdę ciekawymi clutch-pointami. Zanim jednak doszło do one man show, Taj Gibson kontynuował swój wielki mecz, zwłaszcza pod koszem rywala, zbierając tam piłkę aż 6 razy. Timberwolves potrzebują bardzo wsparcia na linii Butler-Gibson, raz że pod nieobecność Townsa, ale dwa, że KAT razem z Wigginsem są jeszcze bardzo często rozregulowani i nie potrafią grać konsekwentnie. Czwarta i decydująca kwarta to ucieczka drugiego garnituru Clippers, którzy niespodziewanie zrobili istotną przewagę. Wtedy właśnie z pomocą przyszedł Jimmy Butler i zaczął grać to, co potrafi najlepiej: granie w tłoku (hustle pointy). Szeroki wachlarz Butlera – rzuty wolne, zbiórki ofensywne, rzut za trzy, atakowanie kosza – spowodowały, że Timberwolves wrócili na poprawne tory.

 

Najlepiej o tym świadczy fakt, że Butler rzucił 20 z 24 ostatnich punktów swojego zespołu. Jimmy do zbyt ekspresyjnych osób nie należy, ale w głebi duszy czuć się musi mniej więcej tak:

 

 PS. Czy tylko mi się wydaje, czy Minnesota jest zainteresowana pozyskaniem DeAndre Jordana? Cóż, patrząc na gif poniżej można odnieść wrażenie, że goście całkiem dobrze się dogadują, nawet jeśli wciąż grają w innych zespołach, a Jamal Crawford był tam spoiwem.

 


Później było mniej przyjemnie, za to seksownie. Wciąż mam wrażenie, że DeAndre ciągnie do Minnesoty.

 

San Antonio Spurs (15-8) 87-90 Oklahoma City Thunder (10-12)

Kozak meczu: Russell Westbrook 22 punkty, 10 zbiórek, 10 asyst

Oklahoma w poprzednim spotkaniu bardzo potrzebowała przełamania. Teraz bardzo potrzebowała utrzymania serii zwycięskiej i dobrej dyspozycji Russella Westbrooka, bez wątpienia grającego poniżej oczekiwań, jeśli chodzi o skuteczność rzutową. Tyle, że Spurs są bardzo niewygodnym przeciwnikiem. Oprócz ich dobrej serii (8-2), OKC przegrali ze Spurs 4 z ostatnich 5 spotkań. Cóż, trudno powiedzieć, żeby tym meczem udowodnili przełamanie słabej dyspozycji, raczej potwierdzili swoją nieregularność. W San Antonio nie tylko brakowało, będącego bliskim powrotu Kawhia Leonarda, ale także Tony’ego Parkera i przede wszystkim LaMarcusa Aldridge’a (odpoczynek) oraz Rudy’ego Gaya (ból w prawej pięcie). Jeszcze lepiej wygląda to na podliczeniu doświadczenia na parkietach NBA:

Przy mocno rezerwowym składzie wydawało się, że postawienie kropki nad „i” przez BIG3 z Oklahomy będzie tylko formalnością. Może wystarczy powiedzieć, że Carmelo Anthony rzucił 9 punktów (4/10), a Paul George 8 (2/17). Gdyby nie Russell Westbrook ze swoim braniem na barki wszystkiego, co możliwe i bohater poprzedniego meczu Steven Adams (19 punktów, 10 zbiórek), to ze zwycięstwa cieszyłaby się drużyna Popa, której liderował świetnie wyglądający dzisiaj Dejounte Murray (17 punktów, 11 zbiórek, 5 asyst, 3 przechwyty).

 

Houston Rockets (18-4)118-95 Los Angeles Lakers (8-15)

Kozak meczu: James Harden 36 punktów, 4 zbiórki, 9 asyst

Rockets przyjechali do Staples Center, rozejrzeli się, popatrzyli, zbadali parkiet, po czym powiedzieli tonem niepozostawiającym wątpliwości: „Pojedziemy ich”. Houston są najgorętszym zespołem ligi, nawet przed Celtami i Kawalerzystami, a to z tego powodu, że ich zwycięstwa praktycznie nie pozostawiają złudzeń, kto był lepszy. Są jak Rzymianie po wojnach punickich z Kartaginą, którą ostatecznie Scypion Afrykański kazał zburzyć, a ziemię zasolić, by nic już więcej nie wyrosło. Rakiety z kimkolwiek nie grają pozostawiają za sobą zgliszcza. Poniższa grafika najlepiej oddaje, co się wydarzyło w drugiej kwarcie:

Oczywiście krytycy zwycięzców zawsze będą się czepiać szczegółów. W przypadku Rockets chodzi o nieumiejętność utrzymywania dużej przewagi przez całe spotkanie. Porównałbym to biadolenie do żebraka, któremu nie podoba się, gdy dostanie jedzenie zamiast kasy. Każdy doskonale wie, że nie ma możliwości – a już na pewno w NBA – by nawet najlepsza drużyna odnosiła notorycznie zwycięstwa po kilkanaście/kilkadziesiąt punktów i nie miała w meczu momentu słabszego. Chociaż Jeziorowcy w trzeciej kwarcie zbliżyli się istotnie i mogli złapać kontakt, to wyprowadzone ciosy przez Jamesa Hardena (9 razy w sezonie z +30 punktami) oraz Chrisa Paula (21 punktów, 4/7 3P) nie pozostawiły najmniejszych złudzeń. Po raz kolejny z Los Angeles Lakers wyróżnił się rezerwowy Kuzma (dopiero w drugiej połowie odpalił) i Brandon Ingram. Na razie Lonzo Ballem chyba nie ma co sobie zawracać głowy (2 punkty – 0/4 2P i 0/3 3P). W starciu z lepszymi zespołami wygląda jak dziecko we mgle.

Houston odniosło 6 zwycięstwo z rzędu na wyjeździe więcej niż 15 punktami.