Hej, hej, tu Buzzer NBA! Koniec świata coraz bliżej – 6 zwycięstwo z rzędu Chicago Bulls. Terry Rozier będzie śnił się po nocach Bogdanoviciowi

New York Knicks (16-14) 91-109 Charlotte Hornets (11-19)

Kozak meczu: Frank Kaminsky 24 punkty

Są takie mecze, które wymagają od poszczególnych graczy zaangażowania w formie sztafetowej. Tak było w przypadku Charlotte Hornets i ich kolejnego, 11 już zwycięstwa z rzędu nad ekipą z Nowego Jorku. Otóż sztafeta polegała na tym, że najpierw w pierwszej kwarcie ofensywne umiejętności pokazał zdobywca 8 punktów Dwight Howard oraz zdobywca 5 oczek, kozak dzisiejszego meczu, Frank Kaminsky. Następnie do głosu doszedł agresywny w ataku Nik Batum (9 punktów, 4 zbiórki, 4 asysty). Piłka krążyła wyśmienicie w rękach Szerszeni, aż przewaga urosła do 23 punktów na 3 minuty przed końcem spotkania. Na trzeciej zmianie znalazł się Michael Kidd Gilchrist, między innymi zdobywając punkty po zbiórek ofensywnej, a potem przeprowadzający kontratak spod własnego kosza, zakończony skutecznym layupem. Przy wypracowaniu 24 punktowej przewagi na początku czwartej kwarty nie mogło być mowy o szaleńczej pogoni. Warto pooglądać Franka. Myślę, że w innym zespole jego parametry oraz umiejętności mogłyby być zdecydowanie lepiej wykorzystywane:

Nowojorczycy wciąż osłabieni brakiem Kristapsa Porzingisa z powodu kolana nie byli dzisiaj najlepiej dysponowani. Najpierw spudłowali 7 z 8 rzutów, potem pozwolili na run przeciwnikom 22-4, by w końcu zakończył się on dosyć wstydliwym 41-13. Wcześniej będący opoką Corutney Lee do spółki z Lancem Thomasem nie potrafili odnaleźć żadnego rytmu, rzucając razem 3 na 17 prób. Jeff Hornacek w takim meczu jak ten mógł się trochę lepiej zachować i pozwolić młodym z ławki przynajmniej powąchać dłużej parkiet. Owszem, dał pograć Frankowi Ntilikinie 23 minuty, rezygnując z Ramona Sessionsa, ale w przypadku innych zawodników decyzje były podejmowane zbyt późno. Po drugiej stronie Stephen Silas trzymał na ławce Malika Monka. Powodem ma być fatalna defensywa rookasa.

 

Boston Celtics (26-7) 112-111 Indiana Pacers (17-14)

Kozak meczu: Terry Rozier (przechwyt i dunk zapewniający zwycięstwo)

Brad Stevens znakomicie przygotował swoich zawodników pod Indianę Pacers przez pierwsze trzy kwarty. Strzelaninę rozpoczął Al Horford, następnie szybki rzut z półdystansu Jaysona Tatuma oraz trójeczki od Jaylena Browna wyprowadziły na bardzo szybkie, 10-punktowe prowadzenie Celtics. Jeżeli dodamy do tego Kyrie’ego Irvinga z triggerowymi rzutami, to możemy się już tylko zastanawiać, czy na tym etapie defensywa również podołała znakomitej orkiestrze z przodu. Rzeczywiście to miało miejsce. Celtowie zamknęli pozycje rzutowe z dystansu, a jednocześnie przy przesuwaniu się zacieśniali pomalowane, zmuszając tym samym Pacers do podejmowania pochopnych decyzji. Pacers próbowali się odgryzać dopiero w trzeciej kwarcie. Co większy zryw był przerywany znakomitymi odpowiedziami. Dzisiaj chyba po raz pierwszy oglądaliśmy Tatuma tak bardzo nabuzowanego, niczym Russell Westbrook przeciwko Golden State Warriors:

Indiana zbliżała się do Bostonu niezauważalnie. Pomalutku i mozolnie odrabiała straty, patrząc, jak ich rywale pudłują kolejne rzuty wolne. W pewnym momencie o czas musiał poprosić Stevens, bo Pacers zaczynali się niebezpiecznie rozpędzać. W każdym razie koniec trzeciej kwarty to stopnienie przewagi celtów do zaledwie 8 punktów. Czwarta kwarta początkowo była wymianą ciosów, ale to Indiana na minutę przed końcem doszła do głosu, a właściwie Victor Oladipo (38 punktów, 5 zbiórek). Jego trójka i finger roll zapewniły 3-punktową przewagę, a na niecałe 20 sekund przed końcem nie spudłował rzutów wolnych i było 111-107. Wedy Kyrie Irving pokazał, że jest jednym z najlepszych clutch pointerów w lidze. Pojedynek Irving vs Oladipo na pewno nie tak przereklamowany, jak wszystkie walki stulecia:

Jego trójka jak się później okazało, była kluczowa dla losów spotkania albo raczej umożliwiła Rozierowi zwycięstwo. Indiana miał piłkę w rękach, na zegarze było mniej czasu niż do rozegrania jednego posiadania. Po dostaniu piłki od Corey’ego Josepha, Bogdanovic spanikował jak na pierwszej randce. Zamiast grać do Darrena Collisona pod koszem (machał rękami, zdecydował się na najprostsze do Oladipo)

A na to tylko czekał Terry Rozier, który wystartował niczym z procy. Młody Jordan (nazywany tak ze względu na podobny styl rzutowy) nie spanikował i w kontrze zdobył punkty.

 

Miami Heat (15-14) 1014-110 Atlanta Hawks (6-23)

Kozaki meczu: Taurean Prince 24 punkty, Dennis Schroder 23 punkty

Heat przystępowało do meczu mając do dyspozycji tylko 9 zawodników (bez Dragicia, Johnsona, Whiteside’a, Winslowa), więc za bardzo nie dziwi porażka z Atlantą. Mecz był wyrównany do momentu, gdy Josh Richardson był w stanie nawiązać kontakt z Taureanem Princem. Heat nie miało jednak nikogo do postawienia naprzeciwko Dennisa Schrodera. Różnice zaczynały się zarysowywać w końcówce trzeciej kwarty. Hawks mieli jeszcze wsparcie defensywno-ofensywne od Ersana Ilyasowy oraz dunkującego Johna Collinsa, natomiast czwarta to już popis DeAndre’ Bembry’ego i Kenta Bazemora. Heat odgryazli się trójakmi Wayne’a Ellingtona, ale to było w tym meczu za mało.

 

Philadelphia 76ers (14-15) 115-117 Chicago Bulls (9-20)

Kozak meczu: Nikola Mirotic 22 punkty, 13 zbiórek

Kilka dni temu zastanawiałem się, czy naprawdę Chicago Bulls mogą być gorącym zespołem ligi, czy to może przejściowa popisówa Nikoli Miroticia. No cóż, na liczniku już 6 zwycięstwo z rzędu, a więc dwa razy więcej niż wcześniej w ogóle wszystkich zwycięskich pojedynków. Nikt w sumie nie mówi za dużo o Markannenie, natomiast patrzy na ręce pana Miroticia i w sumie wyjść z podziwu nie może. Dotychczas drwiące uśmiechy były na ustach, bo nikt nie dowierzał, by taki zespół mógł cokolwiek osiągnąć na dłuższą metę – i oczywiście nikt się nie zdziwi, gdy za miesiąc obecnie piękne chwile pozostaną jedynie cudownym wspomnieniem – niemniej jednak odprawiona z kwitkiem została Philadelphia 76ers, radząca sobie dzisiaj bez Joela Embiida. Najwięcej o meczu opowie podsumowanie końcówki. Chicago przegrywało na 4 minuty przed końcem 8 punktami. Mirotić wziął sprawy w swoje ręce. Przy stanie 107-107 rozegrał akcję 2+1, a przy stanie 112-114 rzucił niezwykle ważną trójkę (na 0,4 sekundy przed końcem spudłował oba rzuty wolne, ale na szczęście nie miało to już żadnego znaczenia). Philadelphia chyba dała się złapać w sidła Oklahomy. Przez 4 minuty i 29 sekund czwartej kwarty nie potrafili rzucić ani jednego punktu, tracąc 8 punktową przewagę na rzecz 5 punktowej straty. Ben Simmons dzisiaj musi zadowolić się założoną piłkarską „siatką” Miroticiowi:

 

Utah Jazz (14-17) 99-120 Houston Rockets (25-4)

Kozak meczu: Clint Capela 24 punkty, 20 zbiórek

Utah wcześniej dało radę tylko w pierwszej kwarcie. Tym razem trzymali się do początku czwartej, gdy prowadzili jeszcze 8 punktami. Włączone przyspieszenie Rakiet w ostatniej odsłonie spotkania powinno budzić niesamowity podziw. Nadszedł huragan 12-41… Od stanu 87-79 do 99-120. Większą dominację trudno sobie wyobrazić. Dodajcie do tego jeszcze fakt 8 trójek na 12 w finalnych 12 minutach. Houston gra zespołową koszykówkę. Wystarczy spojrzeć na statystyki:

Eric Gordon: 33 punkty (rekord sezonu)

James Harden: 26 punktów, 6 zbiórek, 6 asyst, 2 przechwyty

Chris Paul: 18 punktów, 9 zbiórek, 10 asyst

Clint Capela: 24 punkty, 20 zbiórek

Trevor Ariza: 15 punktów, 6 zbiórek

I tylko jedno zwraca szczególną uwagę: Ryan Anderson. Facet nie zdobył punktów przez 19 minut dzisiejszego spotkania, a nawet więcej, nie zdobył ich przez ostatnie 23. Anderson został praktycznie wykluczony z roli ofensywnej. W zamyśle Mike’a D’Antoniego szykuje dla niego inną rolę, podobną z tej do dzisiaj, gdy Anderson występował długo na C w drugim garniturze. Jeszcze słowo o Jamesie Hardenie. Dzisiaj stał się 4 zawodnikiem w historii NBA, który zdobył przynajmniej 20 punktów w pierwszych 29 meczach od sezonu 1963/64 (Kareem Abdul-Jabbar, Wilt Chamberlain i LeBron James).

 

Portland Trail Blazers (16-14) 107-108 Minnesota Timberwolves (18-13)

Kozak meczu: Jimmy Butler 37 punktów (zwycięskie 2FT)

To już powoli norma, że Blazers zaczynają od potwornego uderzenia asystami od Damiana Lillarda, który potrafi tym wyprowadzić w pole obronę, jak żaden inny zawodnik w lidze. Akcje pick-and-rollowe z Nurkiciem przyniosły 6 pierwszych punktów, akcje rozciągające na nieprawdopodobnego w tym sezonie Aminu za trzy i Dame po pierwszej kwarcie z 7 asystami na koncie. Właściwie przy gorącym nadgarstku CJ’a, niemającego sobie równych w akcjach indywidualnych oraz ofensywnej bestii Eda Davisa i coraz lepiej wpasowanemu Shabazzowi Napierowi w rotacji, zwycięstwo powinno pojechać do Oregonu. Porażka dla wszystkich zawodników była niezwykle frustrującą, bo złożyły się na nią czynniki momentami niedorzeczne razem z tym, że 10-punktowa przewaga w czwartej powstawała, gdy Minnesota zdawała się być rozsypana po bezmyślnym wyrzucie spod kosza przez Taja Gibsona. W drugiej połowie Portland ani razu nie stanęło na linii rzutów wolnych. Trochę w tym winy sędziów, ale i samych zawodników, w ogóle mało agresywnie atakujących kosz. Inna sprawa, że Timberwolves mieli takiego rezerwowego, który nazywał się Jamal Crawford. Właściwie to on w pojedynkę dogonił Blazers, to on sprawił, że Jimmy Butler mógł zostać wstawiony jako kozak meczu, bo ani Wiggins, ani Towns nie grali niczego wielkiego, właściwie przegrywali wszystkie pojedynki, a jak coś miało wpaść, to po prostu się wyślizgiwało.

Niemoc strzelecka została ukarana rzutami wolnymi w ostatnich sekundach spotkania, na które odpowiedział Dame rzutem za trzy, ale niestety niecelnym.

 

Denver Nuggets (16-14) 94-95 Oklahoma City Thunder (15-15)

Kozak meczu: Russell Westbrook 38 punktów, 9 zbiórek

Oklahoma jest tworem nieobliczalnym. Nie widomo, kto odpowiada za co, a właściwie, jak trwoga to do Russella Westbrooka, bo dwie gwiazdy w postaci Melo i George’a, mające rozwiązać połowę problemów Thunder tylko je jeszcze bardziej plączą (dzisiaj dobra defensywa, ale całe 12 punktów i 5/19). Malone nadal eksperymentuje ze składem. Znowu postawił na piątkowe rozwiązanie z Masonem Plumlee w s5, a Jokicia wprowadzając z rezerwy (jakkolwiek to dobrze wygląda, jest to na dłuższą metę totalnie idiotyczne rozwiązanie. Kto cornerstone’a wsadza do drugiego garnituru?!), jednocześnie pozwalając na drugi start Torreyowi Craigowi (kiedy do dyspozycji ma 5 razy więcej talentu). Skończyło się to startem Oklahomy 10-2, a Denver pudłowało wszystko, co popadło. Dopiero, gdy wszedł Nikola, coś się zaczęło dziać dobrego dla Nuggets. Defensywa pozostała szwajcarskim serem w pierwszej kwarcie i 32-18 całkiem zasłużone dla Thunder (62% z gry OKC). Drugie 12 minut to stopniowe odzyskiwanie rytmu rzutowego przez Denver i beznadziejna defensywa, pozwalająca na łatwe punkty po rajdach w pomalowane. 52-44. W trzeciej kwarcie znakomita współpraca Harrisa i Plumlee oraz trafione punkty Torreya dały 10-0 run, później odgryzał się Alex Abrines, ale zawsze Denver znalazło odpowiedź, dzięki czemu schodzili z po 36 minutach z 6-punktowym prowadzeniem. W czwartej kwarcie Patrick Patterson staje na nodze Jokicia, który musi opuścić parkiet, ale na szczęście wraca po minucie. Lyles zwiększa prowadzenie do 10 oczek, ale wtedy włącza się Westbrook i 16 punktami przechyla szalę zwycięstwa na korzyść OKC.

 

Phoenix Suns (11-21) 97-91 Dallas Mavericks (8-23)

Kozak meczu: Alex Len 14 punktów, 14 zbiórek

Dallas stara się wygrywać mecze bez Setha Curry’ego i Dennisa Smitha Jra, lokując swoje nadzieje w Harrisonie Barnesie i chociaż ten robi, co może, to zwycięstwa mimo wszystko nie przychodzą. Z drugiej strony Suns wygrali drugi mecz z rzędu, mówić jednak, że to piękne zwycięstwo zwiastujące nowe, lepsze czasy, jest raczej grubą przesadą. Dallas pudłowało na potęgę, Suns wcale nie lepiej, ale jednak. Kiedy drugi garnitur zdobywa 55 punktów, a pierwszy 42, to znaczy, że coś jest nie tak. Słońca wygrały walkę na koszach 49-42. Suns zaliczyli przy tym 18 strat i ledwie 17 asyst. To oznacza tylko jedno: gdyby nie grali z drugim najgorszym zespołem ligi (po Atlanta Hawks), to dostaliby solidny łomot. To właściwie tyle z tego meczu, ten, kto go oglądał na pewno się zastanawiał, czy nie lepiej byłoby czas poświęcić na jakiś inny meczyk. Wsad Alexa Lena jako exclamation point meczu, jest w sumie taką przenośnią dyspocyji Mavericks – pójdę na blok, zrobię wszystko, żeby pomarańcza się nie wkręciła, a jedyne co dostaję, to porażkę w gratisie

I szkoda tylko Dirka, który dzisiejszą trójką przeskoczył na liście wszechczasów Kobe’ego Bryanta (1827).

 

Los Angeles Clippers (11-18) 91-109 San Antonio Spurs (21-10)

Kozak meczu: LaMarcus Aldridge 19 punktów, 8 zbiórek

Wprowadzanie Kawhia Leonarda będzie przebiegało powoli. Większość na pewno spodziewało się wejścia jakiegoś robota, który z miejsca przejmie zespół Aldridge’a i zacznie kręcić cyferki na poziomie 20+, do tego z 7-8 zbióre i może 5 asyst. Pop po raz kolejny udowadnia, że tylko miłość i sraczka przychodzi znienacka. Leonard jest ograniczany do 16 minut, ma kilka swoich prób, ma smakować parkiet i wdrażać się pomalutku, tak, by nie zachwiać konstrukcją reszty zespołu. Te smaczki:

Drużynę poprowadził rzecz jasna LaMarcus, dając tym samym 2-0 w bezpośrednim starciu z LAC. Jedyne, co może obecnie martwić, to że Ostrogi pozwalają sobie na dłuższe chwile oddechu. Ta przytrafiła im się w trzeciej kwarcie, gdy przegrali jej początek 3-18. Iskrą do zrywu został Dejounte Murray. Po tym jak złapał 3 faule w 4 minuty pierwszej połowy, szybko zdobył 5 punktów, raz asystował i zablokował, co dało San Antonio podwaliny do ich runu. Prowadzenie 85-70 było zbyt duże dla Clippersów i odrobienie takiej straty w przekroju czwartej kwarty przy drużynie Popa okazało się niemożliwością. Trochę współczuje LAC. Kiedy wróci jeden z kontuzjowanych graczy, inny się podkłada. Kiedy mogą korzystać z Milosa Teodosicia, to wypada Wes Johnson i przecież kluczowy w ostatnich meczach Lou Williams. Jak można wygrywać grając drugim i trzecim garniturem?

 

Golden State Warriors (23-6) 116-114 (OT) Los Angeles Lakers (10-17)

Kozak meczu: Kevin Durant 36 punktów

Sam mecz przyćmiła koronacja Kobe’ego Bryanta na gwiazdę Los Angeles Lakers, którego koszulki z numerami 8 i 24 zawisły w hali.

Ceremonia byłaby wspanialsza, gdyby LAL wygrali mecz z Warriors, a było do tego naprawdę bardzo blisko, bo przegrali po dogrywce. Co prawda to Kevin Durant rzucił kluczowe punkty, natomiast 36 punktów okupił bardzo średnią skutecznością rzutową na poziomie około 30%.

Wcale nie lepiej sobie radził Klay Thompson (17 punktów – 6/24). To wszystko zasługa bardzo dużego wysiłku Lakers. Ograniczyli Warriors w ataku do 40% z gry, niestety trzeba trafiać rzuty wolne (tylko 22/35) i nie tracić tylu piłek (12). Pod nieobecność Stephena Curry’ego oraz Draymonda Greena na parkiecie błyszczał Kyle Kuzma, Lonzo Ball zagrał przyzwoicie z 16 punktami, 6 asystami i 6 zbiórkami, ale poza highlightującym dzisiaj Larry Nancem Juniorem nad Kevinem Durantem:

Nikt nie za bardzo kwapił się do pomocy. Kentavious Caldwell-Pope nie może zaliczyć tej nocy do udanych – zaledwie 4/17.