Portland Trail Blazers vs. Brooklyn Nets
Godzina 18 nie jest dobrą godziną do oglądania meczu, zwłaszcza w piątek. Cóż, widocznie panowie z Oregonu mieli podobne wrażenie, bo na początku spotkania wyglądali, jakby jeszcze byli myślami przy święcie Dziękczynienia. To, co robił Carroll do spółki z Hollisem-Jeffersonem na obronie Blazers przez pierwsze 12 minut, przypominało trochę wymianę zdań z rozwścieczoną kobietą, do której nie trafiały żadne argumenty: switchowanie pozycji – nie dawało rady, blokowanie – nic z tego, faulowanie – rzut na wiwat i bang! Raz na jakiś czas policzek w postaci wejścia pod kosz na totalnym luzaku, bo Portland zamiast bronić chyba szukało grzybów na parkiecie wpatrzone we własne buty (tak, tak, powodem brak Aminu!). W takich sytuacjach lider bierze grę na siebie. Lillard rwać się do tego nie rwie, ale potrafi to robić. Trzecia kwarta to istny popis w jego wykonaniu: 15 punktów, 4/4 za trzy, a Blazers na skuteczności 17/25 (68%), chociaż brooklynowy dziadek za koszem – znany również jako Mr Whimmy – rozpraszał już zgodnie z miejscową tradycją wymachiwaniem rękami wszystkich rzucających wolne.
Mimo plagi kontuzji w Nets, Dinwiddie razem z LeVertem nie odpuszczają, mocno psują krew wielu przeciwnikom. Statystyki sezonu tego nie oddają do końca, ale Brooklyn to bardzo niewygodny przeciwnik, stawiający na bardzo szybkie akcje po straceniu punktów, żeby defensywa przeciwnika się jeszcze nie ustawiła. Ileż oni punktów nałapali w ten właśnie sposób, podczas gdy Portland męczyli się w akcjach pozycyjnych. Ileż to dali dzisiaj argumentów, że przez duet Lillard-CJ łapiący połowę salary Blazers, dziury w obronie często są nie do załatania. Czwarta kwarta to przede wszystkim „trouble time”. Najpierw na wozie Nets, a potem pod wozem, by potem być blisko wdrapania się z powrotem, ale zabrakło szczęścia albo… pojawił się mały wybój na drodze. Joe Harris mordował trójkami, CJ i Dame ratowali się indywidualnymi akcjami. W obronie szalał Nurk, który dał parę klapsów rookasowi Allenowi, a w ofensywie zaliczył akcję 2+1, po której wydawałoby się pójdzie już gładko i przyjemnie.
Man of the hour. pic.twitter.com/gEC6EY6qR5
— Trail Blazers (@trailblazers) 24 listopada 2017
Linijka Bośniaka to jednak trochę zmyłka: w kluczowych momentach oddawał rzuty z dalekiego dystansu zupełnie bez pomyślunku, to samo Turner: trójki bez przygotowania? Evan, jesteś inteligentnym gościem… Tymczasem w dramatycznej końcówce McCollum trafia 1 z 2 wolnych, Nurk pudłuje oba, po tym, jak Dinwiddiemu zatańczyła piłka na obręczy po rzucie na remis… Na szczęście Nets nie mają już czasu, a na zegarze 0,8 sekundy, czyli za mało by rzucić i trafić. Brzydkie i fartowne zwycięstwo Blazers, to jednak wciąż zwycięstwo i… 1 miejsce utrzymane w piekielnie przecież trudnej dywizji północno-zachodniej. Kto by się spodziewał takiego obrotu sprawy.
New York Knicks vs. Atlanta Hawks
Zwykle to New York Knicks muszą gonić wyniki w tym sezonie. 39 punktów w pierwszej kwarcie i 15-punktowa przewaga oraz 67-59 do połowy na 65% z pola i 50% za trzy, dzięki głównie będącemu w gazie Courtneyowi Lee (dzisiaj rekord sezonu), miały zapewnić komfort psychiczny, a tak naprawdę jedyne co zapewniły to rozluźnienie, które często kończy się źle nawet dla dobrych zespołów, nie mówiąc już tych z trochę niższej półki. Z nieba do piekła całkiem blisko…
???? pic.twitter.com/4xdtSSanQZ
— Atlanta Hawks (@ATLHawks) 25 listopada 2017
Atlanta pokazała pazur tej nocy tak samo, jak pokazywała w meczu z Cleveland czy Bostonem, wygrywając ostatnie 24 minuty 20 punktami. Do Race to the Rookir KIA Ladder MVP dołączył już parę dni temu John Collins i chyba nie jest to na wyrost. Może nie kręci rezultatów na poziomie Simmonsa czy Tatuma, ale regularne linijki na poziomie lub bliskie 15-5-5 w około trochę ponad 20 minut (dużo mniej niż wyżej wymieniona dwójka!) każą go przynajmniej brać pod uwagę. Dzisiaj grał tak zmotywowany, że w jednej akcji był bliski zerwania kosza w stylu Shaqa. Ciekawe, bo Reobund of the Night również powinien należeć do kogoś takiego jak Tyler Cavanaugh. Dlaczego? Oprócz samej zbiórki, wyłapcie minę Prozingoda, będącego w tym czasie na ławce. Coś w stylu: „I don’t want to live on this planet anymore”.
Orlando Magic vs. Boston Celtics
Mężczyzn poznaje się nie po tym jak zaczynają, ale jak kończą. Wielu fanów Celtów zastanawiało się, czy koniec serii będzie początkiem kłopotów, czy może Brad Stevens potraktował to jako wypadek przy pracy. W „the Garden” – będę używał tego zwrotu jak Bill Simmons – miejscowi gościli Orlando, ostatnio naprawdę słabiutko przędących, a więc materiał z jednej strony znakomity na przełamanie, ale z drugiej łatwy do wyłożenia się. Zaprezentowane stoje Bostonu były naprawdę boskie.
Tak na dobrą sprawę Boston nie pozostawił złudzeń ani przez chwilę. Pierwsza kwarta to 40 punktów na 68% skuteczności… Litości, kto by wytrzymał psychicznie, wiedząc, że przed nim jeszcze 36 minut i najlepsza defensywa ligi? Celtowie zaaplikowali też 21 asyst w… pierwszej połowie, to jest więcej niż w przegranym pojedynku z Miami. Mecz jednak okupiony stratą Marcusa Morrisa (podkręcenie kolana), który nie jedzie na mecz z Indianą, za to cieszyć musi postawa Terry’ego Roziera, „rzucającego Jordana”. Młody zaliczył dzisiaj najlepszy występ z 23 punktami, 6 zbiórkami i 2 asystami. Kyrie w 25 minut rzucił 30 punktów. Magic nie mają się czym chwalić, więc puszczają w obieg statystykę, że od 839 meczów Orlando rzuciło przynajmniej jedną trójkę w meczu i jest to 5 najdłuższa aktywna seria w NBA. Kibice Orlando pewnie oddaliby to za przerwanie pasma porażek.
Charlotte Hornets vs. Cleveland Cavaliers
Ktoś jeszcze pamięta granie piachu przez Cleveland? Ja tak i to bardzo dobrze, dlatego gdyby dzisiaj Hornets grali z tak samo wtedy dysponowanymi Cavaliers, to nie byłoby co zbierać, a tak mieliśmy mega wyrównany mecz przez całe spotkanie. Kolorytu dodawał fakt, że to Black Friday. Nikogo na wyprzedaży nie było, natomiast czarne buty LeBrona założone w trzeciej kwarcie robiły wrażenie.
Zasadniczo tryb MVP włączony przez starego wygę LeBrona musiał skończyć się triple-double (27-16-13) oraz rzutem za trzy z logo. W końcówce ryzykował przy stanie 100-99 dla Cavs rzutem za trzy, który spudłował, ale później dobra defensywa na Walkerze wymusiła trudny rzut Lamba i jeszcze rozpaczliwy Walkera. 8 zwycięstwo z rzędu po stronie Cavs. Szerszenie powinni sobie bardzo pluć w brodę, bo spudłowanie 6 rzutów wolnych w czwartej kwarcie mogło zupełnie inaczej ułożyć spotkanie. Tym bardziej, że prowadzili 5 punktami na 3,5 minuty przed końcem (później przez ten czas rzucając tylko 2 punkty!). Tym bardziej, że Dwight Howard zaliczył trzecie spotkanie z rzędu z przynajmniej 20 punktami i 10 zbiórkami, co ma miejsce pierwszy raz od czasów Ala Jeffersona z 2014 roku. Howard od pewnego czasu kozaczy pod koszem i póki co wygląda na to, że lepiej się odnajduje niż w Atlancie.
Toronto Raptors vs. Indiana Pacers
Zasadniczo mecz Toronto z Indianą można sprowadzić do jednego zdania: podstawowa piątka Raptors dostała lekcję od piątki Pacers, ale sytuacja była odwrotna w przypadku rezerw. Wyłączenie DeRozana lub zatrzymanie jego klasycznych akcji na około 30% zwykle wieści kłopoty, bo Lowry w tym sezonie jest cieniem samego siebie i nie za bardzo ma kto ciągnąć mecz. O dziwo Pacers również wcale nie zachwycili znakomitym Turnerem czy Sabonisem, a standardowo Oladipo i Bojanem Bogdanowiciem oraz Darrenem Collisonem. Rezerwy Toronto w postaci Poeltla, Normana Powella i Freda VanFleeta zmiotłyby drugi garnitur Indiany, gdyby nie wariat Lance Stephenson z 18 punktami na koncie przy 7/9 z pola i 4/4 za trzy oraz 7 zbiórkami.
Zwłaszcza, że nazdobywał trudnych punktów w trzeciej kwarcie, gdy Indiana goniła wynik i w końcu wyszła na prowadzenie, a później w czwartej dodając 6 punktów z runu 11-0. Raptors jeszcze gonili 8-0, ale wtedy Stephenson 1 na 1 z Powellem rzucił za trzy. Raptors mieli możliwość grania na remis, ale VanVleet wziął na siebie rzucanie za trzy i ostro spudłował.
Miami Heat vs. Minnesota Timberwolves
19 celnych trójek Heat pozwoliło ekipie z Florydy wywieść bardzo cenne zwycięstwo z parkietu Wolves. Zawodnicy „Leśnych Wilków” nie potrafili znaleźć rytmu w ataku pod nieobecność Jeffa Teague, który dzis odpoczywał z powodu kontuzji Achillesa. Heat ,którzy dodatkowo dopiero co zatrzymali Celtics, powolutku przypominają drużynę z drugiej połowy zeszłego sezonu, która bardzo zespołowo walczy po obu stronach parkietu.
Detroit Pistons vs. Oklahoma City Thunder
W Oklahomie energia i dynamika Westbrooka, która pomogła pokonać kilka dni temu Warriors, dziś na podobnym poziomie lecz z innym skutkiem, ponieważ to Pistons wyrywają zwycięstwo na parkiecie Thunder. West szalał na parkiecie osiągając swoje 6 triple-double w sezonie. Do tego równo z końcową syreną mógł przechylić zwycięstwo na stronę OKC, ale jego rzut oddany w ostatniej sekundzie meczu dosłownie wykręcił się z obręczy. Po stronie Detroit, którzy w tym sezonie potrafią ograć czołowe drużyny z Zachodu na wyjeździe, solidny Drummond (17pkt, 14zb) oraz rezerwowy Ish Smith, który dziś 15 pkt w 22 minuty.
Memphis Grizzlies vs. Denver Nuggets
Nikola Jokic blisko triple-double, dzięki czemu Nuggets pokonują u siebie Grizzlies. Trochę smutno patrzeć jak Marc Gasol, mimo niesamowitej formy schodzi z parkietu po raz 7 z rzędu pokonany. Dziś Hiszpan, niczym rasowy rozgrywający z rekordem kariery 14 asyst, robił co mógł, ale reszta zespołu zbyt słaba aby przerwać serię porażek. Mike Conley wciąż poza grą, dzięki czemu do pierwszej piątki wskoczył Parsons, ale żal patrzeć na jego grę, wiedząc, że gość przytulił dwa lata temu blisko 100 baniek zielonych. W Denver pod nieobecność Millsapa, który pauzować będzie około 3 miesięcy, przypomina o sobie Keneth Faried. Popularny „Animal” otrzymał od losu ostatnią szansę, aby wydostać się z ławki rezerwowych.
New Orleans Pelicans vs. Phoenix Suns
W Arizonie Pelicany szybko zgasiły słońce graczom z Phoenix, odnosząc 3 zwycięstwo z rzędu. Mecz tak naprawdę zakończył się po 3 kwartach, podczas których zawodnicy Suns nie mogli znaleźć sposobu, aby zatrzymać duet Davis-Cousins.
Chicago Bulls vs. Golden State Warriors
Dziś z pewnością nie będzie to łatwy poranek dla fanów Bulls, którzy będą musieli pogodzić się z tym co zafundowali Bykom gracze Warriors, a dokładniej rzecz mówiąc „Splash Brothers”. Pod nieobecność Duranta i Greena dosłownie zmietli z powierzchni ziemi graczy z Wietrznego Miasta, pokonując ich różnicą 49 pkt! Druga kwarta niczym z playstation, ponieważ „Stefek” zdobywając w niej 26 pkt w pojedynkę przebił cały zespół Bulls, który uzbierał w tej części gry łącznie zaledwie 21 pkt.
I tak naprawdę na tym zakończymy podsumowanie tego meczu, aby już nie znęcać się nad lekko „euroligowymi” Bykami. Na pocieszenie LaVine coraz bliżej powrotu na parkiet, podobno już fruwa na treningach.