Hej, hej, tu Buzzer NBA! Welcome back, Kawhi! We’ve missed you.

Atlanta Hawks (6-21) 114-123 Cleveland Cavaliers (20-8)

Kozak meczu: LeBron James 25 punktów, 7 zbiórek, 17 asyst

Słabiak meczu: Ersan Ilyasova 7 punktów (3/11)

LeBron kontynuuje swoją znakomitą passę w najlepszym sezonie w karierze. W meczu z Atlantą 17 asystami (wyrównanie rekordu kariery) dołożył jedynie kolejny argument w wygraniu tegorocznej nagrody MVP, po którą na dzisiaj ściga się jedynie z Jamesem Hardenem.

Ostatni raz tego wyczynu dokonał w lutym 2016 roku, kiedy to Cavaliers pokonali Washington Wizards 140-135. James rozkręcił się na dobre w trzeciej kwarcie: trudne rzuty, znakomite asysty, posty z łatwymi punktami. Atlanta nie potrafiła znaleźć argumentów na tak dysponowanego LeBrona (jak wielu jej poprzedników). W końcówce meczu „Król” przejął obowiązki rozgrywającego pod nieobecność kontuzjowanego Derricka Rose’a i Isaiaha Thomasa. Należy tutaj wspomnieć o potwornie słabej defensywie Hawks. Dennis Shroder robiący swoje pod koszem Kawalerzystów, był całkowicie zagubiony w obronie, pozwalając Jose Calderonowi na robienie praktycznie wszystkiego. Jego koledzy – poza Kentem Bazemorem w czwartej kwarcie i Taureanie Princie (24 punkty – rekord kariery) – pozwalali Cleveland nakręcić się w rzutach zza łuku. Chociaż dzisiaj JR Smith znowu nie popisał się strzelecko, to i tak chłopaki z Ohio na własnym parkiecie trafili aż 20 trójek (4 do wyrównania rekordu NBA).

 

Denver Nuggets (15-12) 103-84 Detroit Pistons (14-13)

Kozak meczu: Jamal Murray 28 punktów, 4 zbiórki, 3 asysty

Słabiak meczu: Tobias Harris 2 punkty (0/7)

Kolejny kryzys na horyzoncie w Mo-Town? Jeżeli odpowiecie twierdząco, że zdobycie 33 punktów przez podstawową piątkę jest wystarczającym powodem, to tak, Tłoki są znowu w rozsypce. Swoją drogą nieprawdopodobna sytuacja. Detroit potrafi z dnia na dzień zmienić swoją grę o 180 stopni. Liczę tutaj od momentu trzech bardzo ważnych zwycięstw z rzędu: Thunder, Celtics, Suns. Potem przyszła mała katastrofa, trwająca do dzisiaj. Raz Andre Drummond osiąga blisko 20-20, by podobnie jak dzisiaj, zdobyć całe 5 punktów i 10 zbiórek (a nie oszukujmy się, Mason Plumlee wirtuozem defensywy nie jest). Raz Tobias Harris wydaje się być wzmocnieniem, a potem totalna klapa. To samo Reggie Jackson. Pistons zanotowali właśnie 7 porażkę z rzędu. Szukałem czegoś na usprawiedliwienie dla Detroit. W końcu znalazłem!

Denver zdominowali Detroit w elemencie, w którym nie powinni w sumie dominować: w zbiórkach. Bryłki uzyskali przewagę w początkowej fazie spotkania i nie dali jej sobie odebrać już do końca, chociaż pierwsze minuty to istny festiwal walki, pudeł i twardych momentów, które dla Drummonda skończyły się szybkimi faulami. Przyznajcie 19 punktów przez 7 minut otwierającej kwarty nie robi wielkiego wrażenia. Przełamanie wyszło od Murraya (12 punktów w trzeciej kwarcie), co przyniosło skutek w postaci znalezienia recepty na rywala, czyli zdobywanie punktów z pomalowanego.

Dalej byliśmy już świadkami tylko niemocy Pistons i popisów Nuggets. Denver skutecznie atakowało obręcz po obu stronach parkietu, natomiast głównym kluczem do sukcesu była dyspozycja 20-letniego Jamala Murraya, mającego w tym sezonie trudności w odnalezieniu równej formy strzeleckiej. Kiedy Murray trafia, Denver zdecydowanie łatwiej łapie rytm.

 

Los Angeles Lakers (10-16) 109-113(OT) New York Knicks (14-13)

Kozak meczu: Kristaps Porzingis 37 punktów (5/8 3P), 11 zbiórek, 5 bloków

Słabiak meczu: Brandon Ingram 5 punktów (2/12)

Ten mecz był doskonałym przykładem na to, jak Michael Beasley leci sobie w kulki. W kluczowych momentach tak bardzo miał gdzieś defensywę, że Jeziorowcy głównie dzięki jego staraniom wyrównali, bo Porzingis nie dał rady trafić buzzer-beatera. Oczywiście inna sprawa, że ten sam gościu w dogrywkowych pięciu minutach był najlepszy na boisku… Ten mecz był wyjątkowy również z innego powodu. Dzisiejsze osiągnięcie Porzingisa wygląda naprawdę imponująco, ale chyba mało kto przypuszcza, żeby aż tak. Nikomu przed nim nie udało się rzucić przynajmniej 35 punktów, zebrać co najmniej 10 piłek, zablokować rzutów 5 razy i przy tym trafił przynajmniej 5 trójek. Wow, to dowód na to, ze jednorożce naprawdę istnieją. Sprawdźcie tylko, co wyprawiał Łotysz pod koniec meczu i Beasley w dogrywce.

Coraz więcej w Nowym Jorku poświęcają uwagi Frankowi Ntilikinie. Chłopak robi coraz większe postępy w myśl zasady „do celu dojdę małymi kroczkami”. 12 punktów dla fana nie jest oszałamiające, natomiast dla Franka jest rekordem kariery. Istotniejsze jednak, że 7 punktów rzucił w kluczowych momentach spotkania. Na koniec jeszcze grafika z ciekawymi statystykami, na parę sekund przed końcem meczu:

 

 

Washington Wizards (14-13) 98-103 Brooklyn Nets (11-15)

Kozak meczu: Rondae Hollis-Jefferson 16 punktów, 12 zbiórek

Słabiak meczu: Quincy Acy

Brak Johna Walla w Wizards i kilku kluczowych zawodników w Nets skutkował tym, że oglądaliśmy bardzo nieregularny mecz, najeżony zarówno dobrymi jak i bardzo słabymi momentami. Brooklyn przeprowadził w meczu run 11-0, obejmując tym samym 14-punktowe prowadzenie, ale wtedy do głosu doszedł Washington i odpowiedział runem 14-2. To był ten dobry moment. Nets już przywykło do tracenia wypracowanej przewagi. Dzisiaj na dodatek okrutnie pudłowali. Od 9:06 do 2:06 w czwartej kwarcie nie trafili ANI razu. Czarodzieje w tym czasie wcale nie byli lepsi. Oba zespoły w wymienionym okresie zaliczyli 12 kolejnych akcji bez żadnej zdobyczy. W międzyczasie warto było zwrócić uwagę na rookasa Jaretta Allena. Chłopak już wcześniej zaliczył parę fajnych występów, a dzisiaj znowu dał powody, by rozpatrywać go w kategorii przyszłościowego rim protectora:

Czy wam też ten chłopak przypomina wszystkich afro graczy z lat 70-80? Na przykład Juliusa Ervinga?

Na 51 sekund przed końcem, mający dzisiaj rozregulowany celownik Allen Crabbe trafił bardzo istotną trójkę i było 100-98. Potem Rondae Hollis-Jefferson zaliczył dwie bardzo istotne zbiórki – jedną na własnym koszu, a następnie po spudłowanym rzucie przez Carrolla. Washington musiał szukać faulu. Na linii stanął Spencer Dinwiddie, ale trafił tylko 1 rzut wolny, co dało nadzieję Washingtonowi na doprowadzenie do remisu. Wizards popełnili jednak błąd 5 sekund przy wznowieniu gry – obrona Nets okazała się dla nich za ciasna.

 

San Antonio Spurs (19-9) 89-95 Dallas Mavericks (8-20)

Kozak meczu: JJ Barea 16 punktów, 6 zbiórek, 6 asyst

Kozak przegranego meczu: Kawhi Leonard 13 punktów, 6 zbiórek

Bohater tego spotkania mógł być tylko jeden bez względu na wynik spotkania: Kawhi Leonard.

Wszystkie oczy zwrócone były na asa Popa, który pojawił się pierwszy raz w tym sezonie. Chociaż Spurs przegrali, chociaż Gregg ewidentnie oszczędzał Leonarda – pozwolił mu zagrać raptem 15 minut – to i tak było widać jak na dłoni, że z Aldridgem nie będą sobie wchodzić w drogę. Trzeba tylko zrozumieć jedną rzecz: inaczej będzie grać SAS z Aldridgem, inaczej z Leonardem, ale bez Aldridge’a, a jeszcze inaczej, gdy obaj będą przebywać na parkiecie. Niby oczywista oczywistość, ale dzisiaj dało się to znakomicie odczuć, jak liczba postów Aldridge’a wzrosła pod nieobecność Kawhia, a jak wiele Kawhi miał swobody, by przeprowadzać akcje. Numerem jeden jest on i LA doskonale to wie.

Zaskoczeniem wielkim była dzisiejsza dyspozycja Dallas, właściwie to mam na myśli tutaj JJ Bareę oraz Wesleya Matthewsa. Chodzi mi o moment, gdy w trzeciej kwarcie Spurs odskoczyli na kilka punktów, ale szybko zostali najpierw dogonieni, a potem przegonieni. Barea wyglądał jak młodzieniaszek dyrygujący wszystkimi naokoło. To on bardzo szybko wyprowadzał akcje spod własnego kosza, nie pozwalając Spurs na ustawienie obrony. Rozciągnięta i rozbiegana robiła sporo miejsca Mavericks, dzięki czemu wpadło mu parę trójek i łatwych asyst.

SAS na początku czwartej kwarty przez 4 minuty nie mogło rzucić punktów. Dallas naprawdę wtedy wyglądało dobrze, znajdując receptę na posty Aldridge’a i świetnie się przesuwając na Rudym Gayu. Od początku sezonu było wiadomo, że Dallas wcale nie ma takiego złego składu, jak to pokazują obecnie statystyki.

 

Philadelphia 76ers (13-13) 118-112(OT) Minnesota Timberwolves (16-11)

Kozak wygranego zespołu: Joel Embiid 28 punktów, 12 zbiórek, 8 asyst

Kozak przegranego zespołu: Jimmy Butler 38 punktów, 6 zbiórek, 3 asysty

Znakomity mecz w Target Center! Joel Embiid okazał się ostatecznie lepszy od Jimmy’ego Butlera, chociaż o zwycięstwie zadecydowały szczegóły. Pierwsza połowa należała do gospodarzy, utrzymujących mniejszą bądź większa przewagę. Kreowanie akcji pod Andrew Wigginsa, nabuzowany Jimmy Butler i blokujący (!) Karl-Anthony Towns były wystarczającą receptą na 76ers, mających błyskotliwe momenty w postaci indywidualnych akcji Dzika oraz dunkującego po alley-oopie Richauna Holmesa. Gra wyrównała się w trzeciej kwarcie, a jeszcze bardziej zaostrzyła w finałowych dwunastu minutach. Kiedy Wilki odskoczyły na 5 punktów, trójka Saricia przy stanie 84-90 znowu, a potem asysta do faulowanego Holmesa, wlała otuchę w serca Philly, co dało run 7-0. Wiggins tylko na moment dał wytchnienie, po podwajany Embiid ze stoickim spokojem odegrał do Saricia, który znowu trafił trójkę… Jeff Teague zakończył akcję penetracyjną, ale Embiid zafałszował wejście w post, Simmons uciekł całkowicie ogłupiałemu Gibsonowi i było 96-94. Jimmy Butler znowu wziął sprawy w swoje ręce i rzucił step-back trójkę. Odpowiedział Ben Simmons skuteczną akcją w pomalowanym, gdzie był dodatkowo faulowany, ale nie trafił wolnego. Jimmy był jednak w gazie i rzucił drugą z rzędu trójkę… Philly jeszcze zdołała wyrównać, ale to Butler miał akcję kończącą. Mógł zostać bohaterem, mógł przechylić szalę na korzyść Minny i przypisać sobie bardzo ważne clutch pointy, ale niestety spudłował. Timberwolves jak się okazało, dali wytchnienie Embiidowi, który nie przywykł do marnowania okazji. Dzik strasznie sponiewierał Timberwolves. Raz trójka, raz ta sama akcja z Simmonsem, co wtedy na bezradnym Gibsonie, z tymże tym razem ofiarą padł Towns. Na minutę przed końcem przy 8-punktowej stracie jeszcze rzutem zza łuku ratował się Wiggins, ale potem ofensywny faul Townsa pogrzebał ostatecznie nadzieje drużyny Thibbodeau na zwycięstwo. Na osobne highlighty zdecydowanie zasługują obaj kozacy.

Jimmy Butler:

Joel Embiid:

 

Phoenix Suns (9-19) 92-99 Sacramento Kings (8-18)

Kozak meczu: George Hill 18 punktów, 7 zbiórek, 3 asysty, 3 przechwyty

Słabiak meczu: Garrett Temple 0 punktów (0/5)

Sam nie wierzę w to, co napisałem. George Hill kozakiem meczu. Przed sezonem z gościem wiązano w Sacramento naprawdę duże nadzieje, bo przecież miał dyrygować tym całym młodym towarzystwem w postaci DeAaronów Foxów, Bogdanów Bogdanoviciów i innych, a tymczasem dotychczas wszystko opierało się na doświadczeniu Zacha Randolpha lub znacznie rzadziej jakichś pojedynczych błyskach Willie’ego Cauley-Steina. Dzisiaj może jeszcze nie wszedł na ten poziom znany nam wszystkim choćby z Indiany Pacers, natomiast widać pierwsze dobre symptomy. Przede wszystkim Hill doprowadził do przebudzenia Królów w czwartej kwarcie. Nie wolno zapomnieć o wkładzie przeżywającego drugą młodość Randolphie. Sympatyczny Z-Bo, co to bronił swoich kolegów przed Boogiem, rzucił 11 z 17 punktów również w ostatniej odsłonie spotkania.

Kings zaliczyli przy niepotrafiących znaleźć drogę do kosza Suns run 13-0. Rzeczywiście Phoenix nie za bardzo miało czego szukać. Pod nieobecność Bookera wychodzą słabości TJ Warrena, który najlepiej sprawdza się w atakowaniu kosza, a nie przy jump shotach. Dzisiaj na dodatek nie wpadały mu trójki, tak jak całemu zespołowi (7/32 i tylko 2/17 w drugiej połowie). W poprzednim, przegranym meczu z Raptors przez Sacramento zadecydowała liczba strat, czego tym razem Sacramento się ustrzegło (zaledwie 9). Zespołowość (21 asyst), akcje drugiej szanse (18 do 10) i 16 celnych rzutów wolnych przy 11 Suns okazały się dla meczu najważniejsze. Tym razem to w Sacramento odbywała się noc Star Wars. Trudno jednak powiedzieć, by mecz był na kosmicznym poziomie. Widowisko raczej przypominało mecz akademicki, gdzie obie drużyny grają marną koszykówkę,