I’m overtrained! Plaga czy realia współczesnego sportu! czyli jak sobie pomóc a jednoczesnie nie zaszkodzić! czy to w ogole możliwe?

I’m overtrained!

Należę do prawie każdej polskiej grupy zorientowanej na koszykówkę w najlepszej swojej odmianie, tej zza oceanu, podobnie rzecz się ma do futbolu amerykańskiego, którego jestem równie wielkim fanem, a przez blisko 10 lat łączyłem próby bycia solidnym zawodnikiem (mission failed) z trenerskim fachem.

To drugie wychodziło mi znacznie lepiej. To co łączy wszystkie te grupy dyskusyjne w tym sezonie to ciągłe rozżalenie członków kontuzjami, a raczej ich charakterem i faktem, że przytrafiają się najlepszym, ale i najmłodszym zawodnikom. Niedawno opisywałem Wam po krótce swoją historię, lekko wplecioną w to, co spotkało najlepszych na parkiecie NBA. Nie minęło wiele czasu od ostatniej, bardzo dużej kontuzji na amerykańskich parkietach. Niczym World Trade Center runął na ziemie Kristaps Porzingis z diagnozą zerwanego więzadła krzyżowego przedniego tj popularnego acl. Dzień później rozmawiałem z Buzzerem na ten temat i w czasie luźnej rozmowy doszliśmy do wniosku, że warto temat zgłębić, zważywszy na fakt, że jest to jeden z moich ulubionych. Chcąc nie chcąc. Wolałbym być ekspertem w konkursie wsadów czy nawet biegach na orientacje. Wierzcie mi.

Ale do sedna. Dzisiaj bez żartów, jakie zwykle towarzyszą moim wypocinom.

Być może wielu z Was nie zastanawiało się wcześniej skąd taka plaga urazów. Nie dość, że dotyka świetnych zawodników, to zwykle w bardzo młodym wieku. Wielu z nich nie skończyło jeszcze 25 lat. Nawet nie weszli w fizyczny prime, a w lidze grają maksymalnie 2 sezony. Kontuzje te mają też wiele wspólnego w obu dyscyplinach. Najczęściej są to urazy kolan lub barków. Żeby jednak móc w pełni wytłumaczyć o co mi chodzi, musze przedstawić Wam bardzo ogólnie jak wygląda swoista „droga do kontuzji” na przykładach, które znacie doskonale, jak i tych, którzy są bardziej anonimowi. Historia lekko spajająca Kristapsa Porzngisa, Jabariego Parkera, Bena Simmonsa, Markelle Fultza z NBA czy Keenana Allena, Dante Fowlera Jr czy Deshauna Watsona z NFL.

Większość z nich skończyła z rozerwanym acl’em, pozostali z równie poważnymi urazami kończącymi sezon. Prawie każdy z nich uznawany był za nadzieję swojego sportu na przyszłość, w HS objawieniem, które mogło przebierać w najlepszych ofertach Uniwersytetów. Tam najczęściej nie spędzali za wiele czasu. Zdecydowana większość topowych atletów spędza w Collage’u jeden sezon, bo i tak stanowi regulamin NCAA, skończyły się tym samym czasy, kiedy zawodnicy pokroju LeBrona James’a, Kevina Garnett’a trafiali do najlepszej ligi świata i okolic zaraz po HS. Tak więc nastolatek trafia na uniwerek i z automatu staje się gwiazdą i zawodnikiem, na którym opiera się cały skład. Z racji wieku jest dopiero w fazie wzrostu. Zyskuje centymetrów, kilogramów, ogólnej krzepy fizycznej, co wymaga codziennych treningów nie tylko na boisku, ale i na siłownii, obciążenie jest więc spore. Najlepsi grają do końca, nie raz prowadząc swoje zespoły do finałów, które w sportach amerykańskich przypadają na okres grudnia-lutego. Zapada decyzja o przystąpieniu do draftu i zaczyna się zabawa. Spójrzcie jakie niesamowite obciążenie czeka na tak młodych ludzi. Dopiero co zakończyli sezon, a już zaczynają treningi siłowe, aby lepiej prezentować się przed skautami i trenerami zawodowych lig, którzy mogą już przyglądać się im w czasie tzw. pro days na uczelniach. Jest to jeden z najważniejszych momentów, od niego zależy bowiem z jakim numerem w drafcie pójdzie dany zawodnik. Korzyści są jak wiecie bardzo wymierne, czołowe 3 picki są najlepiej opłacane, czołowa 10tka równie sowicie, każde kolejne numery tracą nie raz nawet kilka milionów z tzw. rookie kontraktu. Nie ma więc mowy o regeneracji, tym bardziej, że w dalszym ciągu trzeba pracować nad formą.

Przychodzi Draft, który w jednej lidze przypada na kwiecień, w drugiej na czerwiec, a zaraz po nim zaczynają się tzw. rookie development programs czyli popularne minicampy dla „świeżaków”. To moment, w którym trenerzy zaczynają pracować z narybkiem i przygotowywać ich do gry na wyższym poziomie. Nie ma mowy o odpoczynku, gdyż chwile później zaczyna się prawdziwy pre-season i ligi letnie.

Młodzi koszykarze i futboliści mierzą się w ich czasie z zawodnikami – weteranami, którzy walczą o kolejne kontrakty w zawodowych ligach, więc nie odpuszczają, jak mogłoby się przecież wydawać. Ligi letnie się kończą i zaczyna się sezon regularny. Najlepsi młodzi sportowcy zazwyczaj wskakują do pierwszego składu. Nie mogą sobie więc pozwolić na granie na pół gwizdka. Poziom jest zupełnie inny. Wcześniej grało się trochę na szybkości, zwrotności i warunkami fizycznymi, bo wielu kolegów z HS było sporo młodszych, a na uczelniach zostali w zasadzie mniej utalentowani zawodnicy. Całkowicie inaczej gra się przeciwko 17 latkowi, który na wagę wnosi 80kg, a inaczej przeciwko centrowi, który ma 215cm wzrostu i waży 120kg. Podobnie rzecz się ma w futbolu. Wierzcie mi, że inaczej smakuje uderzenie 80 kilogramowego chłopca, a zupełnie inaczej dorosłego faceta, który nie dość, że wie gdzie uderzyć, żeby bolało, to wie jak to zrobić najefektywniej. Moim zdaniem młodzi zawodnicy, choć NCAA rocznym pobytem na uczelni chciała ich od tego uchronić, są w dalszym ciągu narażeni na zbyt wielkie obciążenie począwszy od ostatniego roku na szkole średniej, poprzez roczny pobyt na uniwerku i pierwsze dwa sezony w lidze. Wielu z nich pomiędzy sezonami przystępuje do gry w kadrach narodowych, co niewątpliwie „pomogło” w kontuzji Porzingisa za sprawą Eurobasketu. W ciągu 3 lat, do tego czasu nastolatek, którego ciało jeszcze rośnie nabiera w bardzo szybkim czasie sporej masy mięśniowej, oczywiście nie zawsze w taki sposób, aby było to zdrowe w dłuższej perspektywie czasu. Odpoczynku jest niewiele, bo walka o ograniczone miejsca w zawodowej lidze trwa. Rozwiązania tej sytuacji specjalnie na horyzoncie nie ma. Ograniczanie zawodników do pozostawania na uczelni przez wszystkie lata to ewidentny zastój w zawodowej lidze i strzał w stopę od strony marketingowej. Napływ świeżej krwi jest konieczny. Zauważcie, że kontuzje dotyczą najlepszych zawodników. Odpowiedź na to jest prosta. Grają oni najwięcej i najdłużej, co jedynie przyspiesza ewentualne urazy. Nad mięśniami jesteśmy w stanie pracować każdego dnia, jednak stawy potrzebują czasami odpoczynku i czasu na regenerację, chemia nie załatwi wszystkiego i na pewno nie da tak samo wiele.

Temat rzeka chciałoby się rzec, a co więcej jest bardzo smutny, gdyż zazwyczaj kończy się roczną przerwą, a po niej wiadomo. Nie każdy wraca równie zmotywowany, równie sprawny i gotowy do gry. W poprzedni artykule pisałem, że najgorsze urazy dotykają sportowców w okresie ich najlepszego przygotowania. Podobna puenta zakończy i ten. Ciągłe treningi, obłożenie sesjami sprawnościowymi muszą się kiedyś odbić na zdrowiu. Nie chcę być złym prorokiem, bo do dzisiaj – a mija już 6 lat odkąd pozbyłem się swoich więzadeł, łapię się za kolano za każdym razem, kiedy ktoś źle upadnie. Taki odruch bezwarunkowy. Nic nie poradzę. Myślę jednak, że to nie ostatnie takie obrazki w najbliższym czasie. Niestety, to problem, którego nie da się
rozwiązać bez ofiar.