Wszyscy mierzyliśmy się z myślą, że kiedyś ten moment po prostu musi nadejść – Marcin Gortat powoli kończy swoją magiczną przygodę z NBA. To dla Polaków naprawdę bolesna wiadomość. Przynajmniej powinna taka być, choćby z tego powodu, że możemy naprawdę długo czekać na naszego kolejnego reprezentanta, który nie tylko zaliczy jakikolwiek epizod, ale naprawdę będzie miał tyle uwagi, co swojego czasu „Polish Hammer”. Jeśli odrzucimy nierealne marzenia, pozbędziemy się argumentów z wąsem, mimo wszystko dojdziemy do jednej konkluzji: robi co może, gra jak najlepiej umie, pisze niezapomnianą historię, ale nic nie może poradzić na zmieniającą się NBA.
Szmat czasu minął, od kiedy gruchnęła wiadomość, że Marcin Gortat został wybrany w drafcie z 2005 roku przez Phoenix Suns, którzy szybko oddali go do Orlando Magic. Nie mamy zamiaru roztaczać szerokiej perspektywy – zbyt wiele tekstów popełniono na ten temat – natomiast bez dwóch zdań jego kariera jest naznaczona ciężką pracą, walką i przełomowymi momentami, dla polskiego basketu włącznie. Trafiając do Magic miał się uczyć od najlepszego. Długo i cierpliwie obserwował Dwighta Howarda, by wreszcie wykorzystać jego absencję i po raz pierwszy wystartować w podstawowym składzie, co miało miejsce dopiero w 2008. Zawsze jednak był w cieniu Supermana, czemu nie należy się za bardzo dziwić. Wtedy Dwight należał do gwiazd najpotężniejszego kalibru. Marcin starał się wykorzystywać szanse dane mu przez los.
Z jednej strony przy Howardzie bardzo wiele się nauczył, ale z drugiej, jeśli miał pójść dalej, musiał szukać szansy gdzie indziej. Nie chciał być tylko zmiennikiem. I bardzo dobrze.
W ramach transferu trafił do Phoenix w 2013. Stosunkowo szybko wygryzł z podstawowego składu Robina Lopeza. Jego akcje oraz współpraca pick-and-rollowa ze Stevem Nashem zostanie najprawdopodobniej najlepiej zapamiętana z jego kariery.
Połączenie magii z talentem do screenowania, przy tym odnajdowanie się w pomalowanym we właściwym miejscu o właściwym czasie wyniosły go z zaścianku i kazały o nim myśleć, jak o liczącym się graczu. W sezonie 2011/12 jako jedyny z Dwightem Howardem, Andrew Bynumem i DeMarcusem Cousinsem zakończył skrócony sezon z double-double. Wtedy też zaliczył rekordowe 7 bloków. Szkoda jedynie kontuzji kolana z lutego 2012, która wykluczyła go do końca sezonu. Niestety w czerwcu Steve Nash odszedł do Lakers. Dla Marcina to był bardzo wielki cios, jego dni już wtedy wydawały się policzone. Po prostu potrzebował do kontynuowania kariery kolejnego magika.
Washington wydawał się do tego miejscem idealnym, z Bradleyem Bealem, ale przede wszystkim Johnem Wallem, zawodnikiem, który podobnie jak Rajon Rondo, w tamtym czasie uwielbiał obsługiwać swoich kolegów znakomitymi podaniami.
Marcin odżył w nowym zespole, będąc zdecydowanie lepiej wykorzystywanym w rotacji Wizards. 27 lutego 2014 roku zalicza swój najlepszy występ w sezonie zasadniczym, kończąc mecz z 31 punktami i 12 zbiórkami. W play-offach rzuca również 31 punktów i zbiera dodatkowo 16 zbiórek, co mocno przyczynia się do wyeliminowania Indiany Pacers. Marcin przede wszystkim znakomitą dyspozycją zasłużył sobie na podpisanie 5-letniego kontraktu, opiewającego na 60 mln dolarów.
Jeżeli chcielibyście szukać słabości Marcina, to tak, jest jedna – nieumiejętność przystosowania się do zmieniających okoliczności. NBA potrzebuje klasycznego centra, nawet bardziej niż wcześniej, ale nie w starodawnym wydaniu. Dryblas podkoszowy, jak Joel Embiid, musi umieć rzucać za trzy, grać tyłem do kosza, odnaleźć się w dalekim półdystansie, rozciągnąć grę. Powiecie, że DeAndre Jordan tego nie robi. Ale dotychczas Clippers grali część akcji pod niego. Marcin idealnie odnajdował się z Nashem, to było jego pięć minut. W Wizards w obronie często zostawał sam jak palec, w ataku wydzierając punkty po akcjach drugiej szansy, bo normalnie nie dostawał ich wcale lub bardzo rzadko. To też ma swoje przyczyny. Gra przyspieszyła, powstała potrzeba na wszechstronniejszych graczy lub zwyczajnie niższych. Gortat zawsze był silną osobowością, więc jakoś niespecjalnie dziwi, że trudno jest mu się oswoić z myślą o wykorzystywaniu go do tworzenia gry innym zawodnikom.
Specjalnie na koniec zostawiliśmy kwestię reprezentacji. Zasadniczo czuć niedosyt. My, Polacy, zawsze na pierwszym miejscu stawiamy reprezentację nad karierą klubową, dlatego nas tak bardzo mierzi, gdy ktoś, z jakiegokolwiek, nawet uzasadnionego powodu, odmawia. U nas jeszcze dochodzi potrzeba sukcesu, takiego samego, jaki odniosła reprezentacja siatkówki, piłki ręcznej, ostatnio piłki nożnej. Do szczęścia brakuje tylko jednego ogniwa: sukcesu reprezentacji polskiej w koszykówce. Ten niedosyt nie powinien być zabarwiony emocjonalnie. Marcinowi wielokrotnie kładziono pod nogi kłody, nasz związek, delikatnie mówiąc, nawet nie starał się podejść do sprawy profesjonalnie. Jasne, zawsze mógł zrobić więcej, postarać się mocniej, spiąć się jeszcze bardziej. Ale pamiętajmy. Mówimy o centrze, od którego momentami oczekiwało się grania pierwszych skrzypiec. Przy osądzaniu warto ten czynnik wziąć pod uwagę.
Wciąż jeszcze przed nami około 2 lat na parkietach naszego jednego rodzynka. Wszyscy jednak doskonale wiemy, jak czas szybko leci. Zanim się obejrzymy, będziemy siedzieć przy stołach i wspominać. Jak wiele dawał, tylko my tego nie do końca potrafiliśmy docenić. I zrozumiemy, kiedy sobie uświadomimy, że za jednego życia takiego szczęścia możemy więcej nie doświadczyć. Mus kreowania swojej pozycji przez rasowego rozgrywającego nie jest wstydem, bo nie każdy urodził się centrem z kreowaniem pozycji dla siebie samego.