Money, money, money, czyli jak pachną dolary w NBA

„Money, money, money. Must be funny. In the rich man’s world”. Premiera utworu Abby miała miejsce w roku 1976. NBA istniała już wtedy od dobrych kilkudziesięciu lat, gdzie w pierwszym sezonie 1946-47, przeciętny budżet klubu wynosił 55 tysięcy dolarów (salary cap wprowadzono w 1984 roku). Większość zawodników otrzymywało wówczas ok. 4-5 tysięcy dolarów. Tom King z Detroit Falcons był pod tym względem absolutnym fenomenem, zarabiając — zawrotną jak na tamte czasy — 16,5 tysiąca dolarów rocznie. Od tamtego czasu organizacja przebyła długą drogę, z każdym rokiem rosnąc w siłę. Wilt Chamberlain podpisał w 1968 roku 5-letni kontrakt warty 1,25 miliona dolarów (250 tysięcy dolarów za sezon), co na dzisiejsze daje 1,7 miliona dolarów. W porównaniu do Toma Kinga zarobił więc jakieś 15 razy więcej. Czy taka tendencja się utrzymuje? Dwadzieścia lat później, za sezon 1988-99 roku, Patrick Ewing otrzymał najwyższą gażę w wysokości 3,25 miliona dolarów, czyli 13 razy więcej od Chamberlaina z 1968 roku. Obecnie najlepiej opłacanym zawodnikiem będzie Stephen Curry, który podpisał 5-letni kontrakt na 201 milionów dolarów. Za sezon otrzyma ok. 40 milionów czyli trochę ponad 12 razy więcej od Patricka Ewinga.

Oczywiście powyższa statystyka jest bardzo prostą korelacją, niemająca istotnego znaczenia statystycznego, ponieważ nie ma takiej możliwości, by za 20 lat jakikolwiek zawodnik otrzymał 500 mln $ za sezon. Natomiast moje wyliczenia, chociaż trochę przejaskrawione, miały zupełnie inny cel. Chciałem nimi pokazać, że patrząc na cyferki ulegamy złudzeniu. Żeby dobrze rozumieć mechanizmy, należy najpierw zrozumieć minione czasy, które zniknęły bezpowrotnie z całą swoją skomplikowaną strukturą.

W roku 1946 średnia płaca wynosiła 3150 dolarów rocznie, płaca minimalna za 1h pracy 40 centów, samochód kosztował 1 400 dolarów, a dom 12 500. NBA (ówcześnie BAA – Basketball Association of America) nie mogła mieć takiej wartości jak teraz, konkurowała z ABL i NBL. Sport nadal rozpatrywano w kategoriach ciekawej rozgrywki z potencjałem na przyszłość, ale nie silnie osadzonym w rzeczywistości biznesowej. Dlatego zdecydowano się na rozgrywanie meczów w dużych miastach (o czym świadczą późniejsze eksperymenty). Media raczkowały. Amerykanie posługiwali się głównie radiami (40 mln na 144 mln mieszkańców), chociaż i te były piekielnie drogie, a na telewizory mogli pozwolić sobie najbogatsi (44 tys.). Rynek odbiorców ograniczał się w głównej mierze do rynku lokalnego wspomaganego prasą, a sami zawodnicy otrzymywali zwykłe pensje, bez żadnych dodatków. Jak na organizację w kraju, który wciąż przed oczami widział dopiero co minioną wojnę z Japończykami i w Europie, pensje rzędu 4-5 tysięcy rocznie sytuowały zawodników mocno ponad przeciętną, dawały naprawdę wielkie możliwości.

Przenieśmy się zatem do rzeczywistości Wilta Chamberlaina i Billa Russella, w której NBA już dobrze się zakorzeniła, USA toczą zimną wojnę z Rosją, a hasła Ku Klux Klanu silnie rozbrzmiewają. Wszak lata 50. to przełamywanie barier rasistowskich również w sporcie. Za przełomowy należy uznać rok 1963, kiedy na emeryturę odchodzi Bob Cousy. Nie licząc Jerry’ego Lucasa i Jerry’ego Westa, liga zostaje zdominowana przez czarnoskórych Amerykanów: Billa Russella, Wilta Chamberlaina, Elgina Baylora oraz Oscara Robertsona. Ten ostatni kończy sezon 61/62 ze średnią triple-double, co nigdy wcześniej nie udało się nikomu w historii. Lata 60. to okres silnej integracji, budowania poczucia wspólnoty, dotychczas koszykówka była przede wszystkim sportem dla białych, tymczasem czarnoskórzy nie tylko siłą się wdarli, ale od razu wspięli na szczyt. To jednak nie mogło powstrzymać rosnącego popytu. Ludzi chętnych do oglądania koszykówki przybywało. Telewizja ABC doceniła rozwój i dostrzegła potencjał, co poskutkowało 5-letnim kontraktem telewizyjnym opiewającym na 4 miliony dolarów. Właśnie wtedy obserwuje się zaczyn przyszłej eksplozji w płacach, szybujących do setek tysięcy dolarów. Rynek telewizyjny rośnie w siłę. Pojedynczy koszykarze zostają milionerami, podczas gdy średnia roczna płaca wynosi 5 300 $. Przyznajcie przepaść olbrzymia, a to przecież dopiero kiełkowanie basketu w stronę najlepiej rozwiniętej ligi świata.

Gwiazdy lat 80., rozwijające się technologie rynku telewizyjnego, plus rewolucja komputerowa na dobre zadecydowały o tym, że NBA obrała taki kierunek a nie inny, w dużej mierze kończąc na dobre z koszykówką w wersji czysto sportowej, rozpoczynając jej powiązania ze światem biznesowo-reklamowym. Draft roku 1984 przeszedł do historii jako jeden z najbardziej obfitujących w gwiazdy: Hakeem Olajuowan, Michael Jordan, Charles Barkley, Alvin Robertson, Otis Thorpe, Kevin Willis, John Stockton. Dzisiaj patrzymy na te nazwiska jak na marki warte miliony dolarów, ale wtedy, właśnie w połowie lat 80., zaczynał się wielki szał na koszykówkę w amerykańskim wydaniu, a traf chciał, że wysypało supergwiazdami. Ludzie oszaleli, wiele znanych marek zwietrzyło szansę na marketing, telewizja czuła pismo nosem, wielu koszykarzy skorzystało z szansy. Tak jak paczka gwiazd w postaci Birda, Magica, Isiaha, Kinga, McHale’a, którzy reklamowali buty marki Converse w 1987 roku. Wydawane pieniądze na koszykarzy jak na ówczesne warunki były kosmiczne. Średnio Amerykanin w 1987 zarabiał 18 tysięcy dolarów rocznie. Należy również zwrócić uwagę, że już wtedy sami zawodnicy – na czele ze Stocktonem i Barkley’em – bulwersowali się na wprowadzenie ograniczeń w salary cap. A przecież zaczynały dochodzić bonusy w postaci reklam. Coraz więcej zawodników zarabiało nazwiskiem poza boiskiem.

9-letni kontrakt między NBA oraz ESPN i TNT jest warty rocznie 2 mld 660 mln dolarów. Podpisanie kontraktu nie jest wyrazem jakichś szalonych starań ani rozdmuchanych żądań. Telewizja jest w stanie tyle płacić, ponieważ rynek wciąż rośnie. Czyjeś starania doprowadziły do tego, że NBA jest w tej chwili jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na świecie, ligą-korporacją, zrzeszająca kluby, które mimo obostrzeń w płatnościach dla zawodników, są w stanie rok w rok wydawać olbrzymie sumy na kontrakty i inne płatności. Wszechobecnie dostępny Internet, możliwość oglądania meczów na dowolnej platformie, aplikacje mobilne, league-passy, obecnie wchodzące reklamy na koszulki. Trudno szukać równie popularnej ligi z jednego kraju, która miałaby tylu zwolenników, zapalonych fanów, naśladowców, kibiców. To tak jakby oczy całego świata były zwrócone tylko na jedną ligę piłkarską, powiedzmy Premier League. Gdyby zlikwidować salary cap, raz, że doszłoby do wielkich nierówności, a dwa, że śmiesznie brzmiący teraz kontrakt 500 mln dolarów wcale nie byłby wymysłem. I ze śmiechem wspominalibyśmy czasy, kiedy emocjonowaliśmy się kontraktem Mike’a Conleya za 153 miliony dolarów. Poza tym należy zrozumieć, że im większe pieniądze wchodzą w grę, tym większa rywalizacja. Głodnych będzie wielu. Dostać się na wyżyny nie jest łatwo i to bez względu na to, czy „tylko kozłujesz gumową piłkę”, czy zajmujesz się pisaniem aplikacji. Jeżeli znajdziesz gościa, który za apkę zapłaci ci 5 mln dolarów, to czy ktoś powinien się zastanawiać, czy warto było mu tyle płacić, jeśli później ta apka przyniesie 300 mln dolarów dochodu? Na to jest chyba tylko jedna odpowiedź.

Obecnie Golden State Warriors warte jest obecnie 2,6 mld dolarów. A jeszcze w 2014 roku było to zaledwie 750 mln. W trzy lata doprowadzić do wzrostu wartości klubu o 246%. Szacun.