NBA 2K, więcej niż gra

Ronnie Sigh to gościu całkiem przeciętny z wyglądu, o czarnych, krótkich włosach, średniej sylwetce, za to mogący pochwalić się następującymi liczbami: 26 000 subskrybentów na YouTube, 277 000 śledzących na Instagramie i wreszcie 834 000 na Twitterze. W czym tkwi jego sukces? Jest medialną twarzą marki 2K odpowiedzialnej za promowanie serii o NBA. Zakładając konto na Twitterze w 2009 roku nie mógł mieć pojęcia, że osiem lat później, podczas ślubu Harrisona Barnesa będzie słuchał emocjonalnych wywodów Wesleya Matthewsa, który w towarzystwie czterdziestu innych graczy nie mógł przeboleć, że w najnowszej odsłonie gry NBA 2K18 będzie miał rating 83.

Wystarczy wejść na jakiekolwiek zdjęcie wrzucone na Instagramie przez Sigha. Weźmy choćby screen z Kevinem Durantem i Stephenem Currym. Pierwszy dostał 96, drugi 94. W komentarzach burza, istny wulkan emocji, sprzeczanie się, udowadnianie, trash talk, zwłaszcza w kontekście uzyskania przez LeBrona 97, mimo że w finale Cavaliers ulegli znacznie Warriors. Szaleństwo osiągnęło niewyobrażalne rozmiary. W tym szaleństwie bierze udział coraz więcej osób. Taki youtuber Chris Smoove ma na swoim koncie 3,6 mln subskrybentów.

Rating i dyskusja o nim stały się nieodłącznym elementem marketingowym, celowo podgrzewanym przez twórców gry. Nie ma co się zresztą dziwić. Doszło bowiem do sytuacji, w której biznes zaczyna kreować nastroje wśród zawodników, dla których sława i pieniądze wyrażane w domach, luksusowych samochodach, wyczesanych wakacjach schodzą na drugi plan. Okazuje się, że jest coś ważniejszego, jeszcze bardziej personalnego, wpływającego na popularność i rywalizację, a jednocześnie powszechnego i tak bardzo pozbawionego realizmu, że muszą do tego przyłożyć istotną wagę. Rating jest elektronicznym alter ego koszykarza wyrażonym przez matematyczne algorytmy i ostatecznie podsumowany wymowną liczbą, rozumianą przez każdego. Dziewięćdziesiąt jeden to więcej niż osiemdziesiąt osiem.

Co ciekawe 2K zawsze przed premierą gry umożliwia zawodnikom dowiedzenie się, jaki rating będą mieli. W zeszłym roku skorzystało z tego 200 koszykarzy, do dzisiaj odnośnie nowej wersji zrobiło to już 168.

Z roku na rok grafika, realizm, grywalność poprawiają się, przez co granica między symulacją a rzeczywistością, zaciera się. Sam koszykarz przestaje traktować grę jako symulator sportowy. Teraz gra odzwierciedla jego potencjał, jest właściwym podsumowaniem wysiłku włożonego przez niego w trakcie całego poprzedniego sezonu. Chce siebie zobaczyć jak najwyżej, to oczywiste, bo przecież tylko on wie, na co naprawdę go stać. Tam, gdzie rządzą emocje, nie ma miejsca na skruchę. Czy ktoś może zostać gorzej oceniony tylko dlatego, że gra w słabszej drużynie? Rudy Gobert uważa, że tak, że po odejściu Gordona Haywarda pokaże, na co naprawdę go stać.

Starsze pokolenie graczy nie przywiązywało do wirtualnych liczb aż tak wielkiej uwagi (wyjątek Kobe w ostatnich latach kariery), natomiast młodsze traktuje to bardzo serio. „Zjawisko ratingu” stało się na tyle powszechne, że w pewnych obszarach zdominowało amerykański świat basketu. Trevor Booker o swoim ratingu dowiedział się z kampu od dzieciaków, które go o to zapytały. Są tacy, co podchodzą do tego z humorem, jak Nick Young, są tacy, jak Damian Lillard, którzy mimo, że byli twarzą słabej NBA LIVE 15, doceniają starania twórców gry. John Wall z jednej strony traktuje to serio, z drugiej prześmiewczo, ale Paul George, Kyrie Irving albo Dion Waiters nawet nie starają się kryć frustracji. Właściwie można powiedzieć, że grono niezadowolonych zdecydowanie przeważa.

Sigh zapewnia, że z niektórymi graczami na temat ratingu wymienia się po kilkadziesiąt wiadomości. Zapewne niewielu z nich zdaje sobie sprawę, że na rating wpływają wyliczenia zrobione przez Michaela Stauffera z 50 różnych atrybutów udostępnionych przez NBA. Nikt nie wyciąga tego z powietrza. Jeśli dane w trakcie sezonu się zmieniają, to rating również odpowiednio rośnie albo maleje, chociaż w tym drugim przypadku musi zadziać się znacznie więcej, niż w pierwszym.

Ale seria NBA 2K to coś więcej, niż tylko zgraja koszykarzy oceniona przez grupkę twórców. Seria NBA 2K oprócz rozgrywek online kładzie coraz większy nacisk na historyczny zespoły. Ponieważ maksymalny rating 99 został zarezerwowany dla Michaela Jordana, to musiało nastąpić ponowne przeliczenie, aby te statystyki miały jakikolwiek sens. Weźmy centra Shaquille’a O’Neala z jego prime time albo silnego skrzydłowego Dennisa Rodmana z czasów Bulls. Nie oszukujmy się, każdy chciałby być jak najbliżej wartości osiąganych przez tych dwóch historycznych kozaków. To samo występuje na każdej innej pozycji. Zawodnicy patrzą zatem na tę grę, jak na ich wypadkową względem największych z największych. Dlatego się tym przejmują, dlatego podchodzą do tego serio.

Granie to jednak przede wszystkim rozrywka dla fanów basketu.

Ja swoją przygodę zacząłem od 2K11. Nigdy nie grałem MyPlayer i innych podobnych trybów, zawsze MyCAREER albo MyLEAGUE i zawsze jeden zespół: Portland Trail Blazers, łupany kilka sezonów, aż przyszła pora na nową serię. Dzięki NBA 2K może nie byłbym w stanie wymienić wszystkich zawodników, ale wielu naprawdę poznałem z imienia i nazwiska, a gdy zaszli mi za skórę jakimiś osiągnięciami, szybko szukałem dodatkowych informacji w necie. Pamiętam, jak dzięki temu stałem się wielkim fanem Giannisa (jeszcze jak dostał w pierwszym sezonie 79), Aarona Gordona, podziwiałem osiągnięcia Biyombo z Raptors. Wiele się też nauczyłem. Po obejrzeniu meczów Lillarda i spółki próbowałem je odtwarzać albo przynajmniej wykorzystywać maksymalnie umiejętności poszczególnych zawodników przy kreowaniu akcji. Nie zawsze to wychodziło, ale radość olbrzymia, gdy udaje ci się po indywidualnej akcji 1 na 1 trafić daleką trójkę Dame’em i to jeszcze na poziomie Hall of Fame. A potem słyszysz kibiców krzyczących w hali: „MVP! MVP! MVP!”.