NBA jest tak dobra, że wydaje się być wyreżyserowana…

Nowy tydzień, nowy ja. Tak powtarzam sobie od dawna. W tym tygodniu obiecuję dwie rzeczy. Jedną sobie, bo na siłownię trzeba w końcu wrócić. Póki co wiem, że jest w tym samym miejscu, co pół roku temu. Wydaje się nie być zamkniętą, chociaż moja sylwetka ukazuje zgoła odmienny efekt. Drugą jest obietnica dla Was, całego BuzzerNation. Oto i mój statement, świeży felieton w co drugą niedzielę, począwszy od 21.10. Obecny będzie trochę rehabilitacją za wczoraj… 

Ostatnio wspominałem Wam o sporych zmianach „na Buzzerze”. Jak mogliście poczytać, a także zobaczyć w czasie krótkiej zapowiedzi Mariusza, już 14 października wpadamy przed Wasze ekrany. Oby się spodobało. Szerujcie, lajkujcie, oglądajcie itp. Wiecie jak jest, potrzebne Wasze wsparcie, bo i to wszystko dla Was. My już grać się nie nauczymy, zostało nam udawać przed dziećmi, które ogrywamy wzrostem, a dla nieco starszych szukać fajnych materiałów i pogadać nieco o tym, czy owym. 

Zdjęcie z nagrania już krąży po stronie, tak więc nie ma sensu trzymać wszystkiego w tajemnicy. Z tego miejsca chciałbym pozdrowić weekendową #BuzzerFamilie: Mariusza, Kacperskiego, Padre z cudowną rodzinką, Olę, Jarka, Czarka, Łopata, Malwinę i Pana Wojtka. Jest Pan legendą swojego fachu, wielkim zaszczytem była wspólna praca przed mikrofonem. Bez Was nie udałoby się to wszystko, czego dokonaliśmy w tak krótkim czasie. 

Swego czasu Pan Wojtek podczas jednego ze spotkań powiedział: „NBA jest tak dobra, jakby była wyreżyserowana”. Pozwoliłem sobie wykorzystać Jego słowa, bo temat jest niezwykle wdzięczny.

Zastanawialiście się kiedyś, czy aby na pewno NBA to sport w czystej postaci, a może teatr na naszych oczach, gdzie karmieni jesteśmy wspaniałą treścią i Hollywoodzkim happy endem? Kilka razy wspominałem, że dla mnie równie ważną częścią sportu jest biznes, którego nie widać na pierwszy rzut oka. Wszystkie zagadnienia związane z poziomem płac, pracą GM’ów, dyrektorów sportowych, agentów. Takie zboczenie zawodowe, wybaczcie. Słupki w arkuszu kalkulacyjnym muszą się zgadzać. Koszykówka w najlepszym, amerykańskim wydaniu jest mi tak samo bliska, jak zawodowa liga futbolu amerykańskiego, w którym to sporcie spędziłem 10 lat swojego życia. Nie mogę zatem nie przytoczyć kilku historii z obu dyscyplin i wydarzeń ostatnich lat. 

Dominacja w lidze Golden State Monstars yyy… Warriors miałem na myśli, nie podlega wątpliwości. Są najlepiej zorganizowaną drużyną, świetnie prowadzoną i całkowicie zasługują na pozycję, która zajmują w hierarchii NBA. Ich zwycięstwa, nawet tak liczne nie pozostawiają złudzeń, choć i malkontentów nie brakuje. Głosów, że liga jest ustawiona, a Komisarz osobiście finansuje „tę szopkę” również. No i masz! Trafiły nam się finały w 2016 roku. Kochany/znienawidzony (skreślcie niepotrzebne) LeBron James prowadzi swoje miasto, bo nie tylko zespół, do upragnionego zwycięstwa. Obiecał tytuł, słowa dotrzymał.

Wydaję się, że to mogło być wyreżyserowane, z uwagi na dramaturgię, odrabianie deficytu 1-3, ostatni mecz na parkiecie przeciwnika, który ma za sobą najlepszy sezon w historii ligi, a koniec końców, przerwanie trwającego ponad pół wieku okresu, gdzie żaden zawodowy klub z Cleveland nie wygrał mistrzostwa. Ustawka! Czy aby na pewno? Finały 2016 widział zapewne każdy z nas, rozbijmy je na kilka wydarzeń, tych decydujących.

Czy znajdzie się śmiałek, który przekona mnie, że Kyrie posłał piłkę w niebo, a inna, zakulisowa wpadła do kosza? Może taki, któremu uwierzę, że Iggy szukał wzrokiem Brona, aby ten mógł go zablokować, a akcję trenowali całe wakacje na jednej sali?

Ok, wciąż nie ma? Zostaje ostatnia szansa, najlepszy strzelec dystansowy nie jest w stanie wypracować sobie czystej pozycji do oddania rzutu nad kiepskim obrońcą, jakim jest Kevin pełen miłości? Nie szukajmy dziury w całym, jakoby mecze 5 oraz 6 miały charakter spacerku, wypełnionego wyłącznie celnymi rzutami osobistymi, po kontrowersyjnych gwizdkach.

Miało być o NFL, to i czas na to. Przy okazji są tu jacyś fani? Śledzę ten sport od 2000 roku, od samego początku kibicuję Browns i Patriots. To trudna miłość. Jedni grają fatalnie i przegrywają lub grają wspaniale … i wciąż przegrywają. Drudzy… tak wiem. New England Cheaters. Znam to, nie zaskoczyliście mnie! To również bohaterowie kolejnych akapitów.

1 lutego 2015 roku odbył się jeden z najwspanialszych SuperBowl, jakie miałem okazję oglądać. O drugim za chwilę. Otóż po bardzo wyrównanym spotkaniu, gdzie starły się najlepsza obrona pod wodzą Legion of Boom i najlepszy atak, którym kierował Michael Jordan footballu tj. Tom Brady na kilka chwil przed zakończeniem spotkania, piłka została ustawiona mniej więcej 2 stopy od pola punktowego. W tejże chwili wynik przemawiał na korzyść Patriots, którzy nie są najbardziej lubiani, głównie przez to, że w ciągu 18 już teraz lat są ciągle na topie, wygrywają niezależnie kto gra w ich koszulkach. Ready, down, set.. i stało się!

Mając na boisku jednego z najlepszych runningbacków w lidze – Marshawna „I’m just here so I won’t get fined” Lyncha, trener Seahawks decyduje się na podanie w wykonaniu Russella Wilsona. Efekt? Piłkę przechwyca Malcolm Butler, młodziutki obrońca Patriots, by chwilę później pozwolić swojemu kapitanowi unieść puchar w górę.

Twitter parę minut po tym wyderzeniu wyświetlał 2 komentarze na zmianę. ” NFL is done, it was rigged”, drugim był ” What the f*** was that Pete Carroll?”, uderzając w stronę trenera Seattle. Myślicie, że ten młodziutki chłopak znał zagrywki przeciwnika na tyle dobrze, aby wykonać akcję życia w meczu o najwyższą stawkę? Może to trener dobrowolnie oddał możliwość przejścia do Galerii Sław, bo mu nie zależy? To na pewno rozgrywający Seahawks rzucił przechwyt, bo nie lubi biżuterii na palcach. Tak, wiem. Ustawka!

5 lutego 2017 roku Patriots odrobili w finale stratę 3-28 i wygrali z Atlantą Falcons, tym samym dokonali cudu. Brady zgarnął 5 tytuł, Julian Edelman złapał piłkę w ekwilibrystyczny sposób, niejako wyciągając ją spod ziemi. Cały zespół zagrał niewiarygodnie dobrą, drugą połowę. Przeszedł do historii. Koniec końców został nazwany oszustami, a wpisy z portali społecznościowych jakby odświeżone sprzed paru lat. Fachowcy uznali ten finał za najlepszy w dziejach, znawcy z kanap za klasyczne „oszukaństwo”. 

Częstym argumentem, a nawet wodą na młyn dla wszystkich doszukujących się spisków jest wysoka, wciąż rosnąca oglądalność najważniejszych spotkań. SuperBowl przekracza 110 milionów widzów w samych Stanach, to więcej niż wybory prezydenckie. Nazwać football religią, to jak nie powiedzieć niczego. NBA podnosi salary cap, dzięki nowym kontraktom reklamowym i umowom ze stacjami telewizyjnymi.

Dla wielu składa się to w logiczną całość, skoro bowiem płaci telewizja i oczekuje co raz to większej oglądalności, to wyświetlać musi historie niebywałe. Takie, które sprzedadzą się łatwo. W tym miejscu warto pochylić się jednak nad najlepszymi sportowcami na świecie.

Niechaj za przykład posłużą nam Tom Brady, zdobywca 5 pierścieni, trzykrotny MVP, żyjąca legenda NFL.

Drugim może być LeBron James, nad którego osiągnięciami nie muszę rozpisywać się ponownie, czy Tiger Woods powracający na piedestał zielonych łąk z dołkami.

Czy którykolwiek z nich, potykający się o trofea w domu miliarder byłby skłonny odpuścić w kluczowym momencie? W imię czego miałby chcieć nadszarpnąć swoje resume? Czy naprawdę ktokolwiek może uwierzyć, że dobrowolnie pozwoliliby komukolwiek wygrać, a sami udawali niezadowolenie i łzy? Ja myślę, że są najlepsi z najlepszych właśnie dlatego, że niezależnie od finalnego wyniku, zawsze podnoszą rękawice, ilekroć lądują na deskach, wstają silniejsi. 

Długie godziny spędziłem niegdyś tłumacząc znajomym, czy nawet przypadkowym internautom, że ustawiać to można dolne ligi sportowe w małych krajach i choć zjawisko pojawiało się i w najlepszych, to ten proceder jest już dawno za nami. Sportowcy zarabiają krocie, nie byliby tam, gdzie są gdyby nie ich ambicje. Właściciele organizacji liczą każdego dolara, są prześwietlani na każdym kroku, wielomilionowe rekompensaty za oddawanie zwycięstw byłyby napiętnowane latami, a poszczególne osoby spalone na całym świecie. Nie tylko sportu, ale i biznesu, co byłoby dla nich znacznie dotkliwsze. Sporo minęło zanim znalazłem słowa, które w odpowiedni sposób obrazują magię i niezwykłość NBA czy NFL, ba! MLB i niedawne zwycięstwo Houston Astros z pozycji underdoga również. Kojarzycie taką reklamę: ” NBA where amazing happens”? To chyba najlepsze określenie.

NBA jest tak dobre, jakby było wyreżyserowane, ale wyreżyserowane być nie musi. Dlaczego? Ponieważ jest tak dobre. To proste. Skupia w swoich szeregach najlepszych, tworzy historię na naszych oczach, ubraną w niewiarygodne wręcz sceny. Pisze scenariusze tak doskonałe, jakby wręcz przygotowane wcześniej. Jak wiemy, najlepsze pisze same życie, dlatego przy każdym kolejnym, nierealnym zakończeniu cieszmy się, że dane nam było być tego świadkami i widzieć na własne oczy, bo moglibyśmy nie uwierzyć w opowieści naszych dziadków.

Marek „Tank” Ganczaruk