Słabi jak… Los Angeles Lakers?

Jeszcze na długo przed loterią draftową, wielu naprawdę nie mogło się doczekać ruchów poczynionych przez Magica. Johnson uwielbia być w centrum uwagi, więc z założonymi rękami siedzieć nie zamierzał. Po obiecującym Las Vegas Summer Leauge, w którym to Lonzo Ball i Kyle Kuzma wiedli prym, dodatki w postaci byłego Tłoka Kentaviusa Caldwell-Pope’a oraz gwiazdy Nets, Brooka Lopeza, wydawały się powoli ziszczać marzenie każdego Jeziorowca: wreszcie dzieje się coś pozytywnego. Wszak pozbyto się nędznego kontraktu Timofeya Mozgova, trochę większy żal zostawał po D’Angello Russellu. W ostatecznym rozrachunku, jeżeli jeszcze dodamy Brandona Ingrama, rezerwowego Jordana Clarksona, naprawdę poważnego silnego skrzydłowego Juliusa Randle’a, to w sumie ekipa z Los Angeles wyglądała na sporo mocniejszą niż w poprzednim sezonie, z bardzo cichymi, ale jednak, aspiracjami na play-offy. Tymczasem mamy ostatnie miejsce na Zachodzie i 29 w lidze. Do tankującej na maksa Atlanty już naprawdę niedaleko.

ESPN 3 sierpnia opublikowało nagranie ze studia, w którym goście zastanawiają się „Czy absurdem jest myślenie o tym, że Los Angeles Lakers zagrają w play-offach?”. Prawie natychmiast padają dwie odpowiedzi: „Tak” i „Nie”. Prognozy stacji telewizyjnej należy brać z dużą rezerwą, zwłaszcza, jeśli idzie o te dalsze miejsca, natomiast na tamten czas napisali tak:

Los Angeles Lakers: miejsce 13

Przewidywana liczba zwycięstw: 33.0

Pierwsze kroki dla Lakers w kierunku konkurencyjności po najgorszych czterech latach w historii klubu. Z pomocą drugiego picku Lonzo Balla, obrońcy Kentaviousa Caldwell-Popea i Brooka Lopeza, projekcje wskazują, że Lakers znajdą się blisko średniej ofensywnej ligi. Wciąż jednak będą mieli jedną z najgorszych defensyw w lidze (28).

Szybki rzut na statystyki na chwilę obecną zdaje się to potwierdzać – nieco ponad 30% wygranych, 29 obrona w lidze. Problem największy w tym, że ofensywnie są też bardzo nisko – na 28 miejscu. Warto prześledzić poczynania Lakersów, bo nigdy nie jest tak, że jedna przyczyna powoduje takie kłopoty w drużynie, która co do zasady nie ma zamiaru uznać sezonu za stracony.

  1. PRESJA

Oczekiwania fanów i zarządu były potwornie duże. Zewsząd szły głosy, że to właśnie teraz ma nastąpić przełom po tych niesamowicie chudych latach. Charyzma LaVara oraz poniekąd sugerowanie, że jego syn będzie mesjaszem, trafiała w niektóre serca. Na zasadzie: „A może rzeczywiście ten Lonzo jest taki dobry?”. Było to dmuchanie balonika. Ktoś z bliższego otoczenia musiał wiedzieć, że skromny i nieco nawet za cichy Lonzo Ball nie stanie się z miejsca gwiazdą. Tutaj potrzebne było wejście osobowości pokroju Kobe’ego Bryanta. Przeważały oczywiście głosy, by chłodzić rozgrzane głowy, z tymże romantyczne historie lepiej się wkomponowują w marketingową strategię, a to Magic potrafi robić, jak mało kto.

  1. KONTUZJE, ABSENCJE

Kontuzje to nic nowego, każdy zespół w sezonie musi sobie z nimi radzić. Ingram, Ball, Lopez. O ile jeszcze szło zastąpić Lonzo Jordanem Clarksonem, to postawienie na klocowatego Andrew Boguta w miejsce Brooka Lopeza osłabiło i tak już przeżywających wahania formy w każdym meczu Lakers (przegrywali wygrane mecze, dając sobie załadować długi run). Dodatkowo problemy z prawem Caldwella-Pope’a wcale w tym wszystkim nie pomagają. Luke Walton ciągle musiał stawać przed wyzwaniem przygotowywania młodego zespołu na perturbacje kadrowe. Młodzi nie są i nie mogą być gotowi na elastyczność. Za słabo się rozumieją, by przejść nad nieobecnością jednego z kluczowych zawodników, jak gdyby nigdy nic.

  1. BRAK WYRAŹNEGO LIDERA

Przy tak młodej i nieposkładanej drużynie, nie bardzo było wiadomo, kto jest jej liderem. Właściwie nadal nie wiadomo, co jest największą bolączką. Lonzo szybko zweryfikowała rzeczywistość i od razu dała do zrozumienia, że początki będzie miał bardzo ciężkie, cięższe, niż mogło się to wszystkim wydawać (skuteczność rzutowa, forma rzutu, zagubienie, całkiem nowe doświadczenia). Powoli się odnajduje, jednakże Lakers, jakby nie mieli planu awaryjnego. W podstawowej piątce grał Larry Nance Junior, siedział Randle, Kuzma był trzecim wyborem. Brook Lopez nie palił się do szaleństw zwłaszcza, że ma kontrakt podpisany na jeden rok i zapewne potem zawinie manatki. Moglibyśmy wymieniać po kolei każdego gracza. Nawet, jeśli na dzisiaj myślimy o Kuzmie, bo zrzucił ciśnienie przeszkadzające Ballowi, to mimo wszystko nie odgrywa on roli samca alfa, chwytającego zespół za gębę, gdy idzie coś źle. Kyle nie ma wsparcia w zespole, przy mocno okrojonym składzie często musi sam grać. Punktowo wielokrotnie mu się udaje, chociaż ostatnie dni są dużo mniej obfite. Pamiętajmy, że to rookas. Sam gór nie przeniesie. Nawet znakomity Simmons bez Embiida, czy nawet Redicka niewiele może zdziałać. Kuzma nie jest typem lidera. A jeśli takiego brakuje w szatni, to wszystko się rozłazi.

  1. NIEJASNA PRZYSZŁOŚĆ

Jeżeli weźmiemy wszystkie dotychczasowe czynniki razem, to szybko zrozumiemy, dlaczego niejasna przyszłość Clarksona i Randle’a ma też odbicie na wynikach zespołu. Kiedy mocno rotujesz składem, by szukać optymalnego rozwiązania, a potem dajesz sygnały o możliwych wymianach, to gracze tracą motywację. Przy niesprzyjających okolicznościach nagle się okazało, że Clarkson i Randle są potrzebni od zaraz. Nawet, jeżeli wykorzystują swoją szansę, wiedzą, że ich dni są policzone. Ciągnięcie zespołu między innymi przez tych, których zaraz nie będzie, wygląda słabo. Nie zazdroszczę sytuacji, w jakiej znalazł się Luke Walton: nie ma lidera, skład mu się sypie z różnych powodów, a spora część tych, która została, właściwie nie wie czy jeszcze tu jest, czy za kilka dni będą kilka tysięcy kilometrów dalej.

Na szczęście powrót Lopeza to kwestia dni, to samo ma się odnośnie Balla. Czy można liczyć na diametralną zmianę w grze Lakers? Zawsze istnieje szansa na pojawienie się efektu nie tyle nowej, co świeżej miotły. Trudno zakładać, by to była zmiana długotrwała. Ostatnie 11 meczów przed kontuzją Lonzo Lakers byli z nim 3-8, to samo się tyczy Brooka. Powiedziałbym raczej, że LAL zaczną się odbijać od dna, pojedyncze zwycięstwa przeplatając krótszymi lub dłuższymi seriami porażek. Chyba, że stanie się coś nieprawdopodobnego, jak w przypadku Chicago Bulls. Na to nie ma mądrych.